2018. Rumunia. Część północna.

W Rumuni byliśmy po raz pierwszy. Omijaliśmy dotychczas ten kraj przede wszystkim dlatego, że brakowało nam tam odpowiedniej infrastruktury turystycznej,choćby w postaci w miarę gęstej sieci kempingów. Teraz, jeżdżąc kamperem wiele już nie potrzebujemy, brak infrastruktury nie jest dla nas problemem. A Rumunia rzeczywiście nie rozpieszcza pod tym względem. Podczas całego pobytu nie udało się nam znaleźć czynnej informacji turystycznej a zakup mapy trekkingowej na miejscu graniczy z cudem. Nie należy liczyć też, wzorem państw zachodniej części naszego kontynentu na jakieś specjalne udogodnienia w obsłudze kampera. Być może są na kempingach, nie byliśmy na żadnym, chociaż jakieś tam ogłaszały się po drodze.

Same drogi są wielką niewiadomą.

Obok bardzo dobrych, świeżo wyremontowanych dużo jest jeszcze dróg złych i bardzo złych. Ale tutaj dużo i szybko się zmienia. W internetowych relacjach z wcześniejszych pobytów często ostrzegano przed złą drogą a my mknęliśmy już pięknym asfaltem. Zadziwiająco dobre są natomiast oznaczenia drogowe i to zarówno kierunkowe, jak i te prowadzące do miejsc turystycznych. Nawet bez map trudno się zgubić. Nam przeszkadzał jeszcze taki ogólny śmietnik dookoła i liczne  bezpańskie psy. No cóż, widocznie na Bałkanach tak  być musi. Ale to już koniec narzekań. Wjechać kamperem i biwakować można wszędzie, nawet w parkach narodowych. Z zakupami nie ma żadnego problemu, nawet w niedzielę. Restauracje czy inne przybytki gastronomiczne też znajdziemy bez problemu, jedzenie w nich jest wyjątkowo smaczne. Zdecydowanie polecamy Ciorba de burta – takie flaki w zupełnie innym wykonaniu. Ceny odrobinę niższe niż w Polsce (oprócz paliwa), ludzie życzliwi, uśmiechnięci. Cóż trzeba więcej! A atrakcyjnych miejsc do zwiedzania aż nadto,  trzeba starannie wybrać optymalną trasę, żeby dużo zobaczyć i nie spędzić całego urlopu w aucie. Zdecydowaliśmy, że naszą przygodę z Rumunią zaczniemy od północnej, czyli bliższej nam części: Góry Rodniańskie, Bukowina, potem trochę na południe piękne  wąwozy Bicaz i Turda i okolice Oradei. Słynna Trasa Transfogarska, Transalpina czy Braszów muszą zaczekać  co najmniej do przyszłego roku.

Część północna Rumunii jest nam bliższa nie tylko geograficznie ale i mentalnie. Szczególnie Bukowina. My, ze wschodniej Polski w wieku nazwijmy to lekko przedemerytalnym doskonale pamiętamy jeszcze jak to trzydzieści lat temu u nas wyglądało.

Te stada krów i koni pasących się luzem, ludzie grabiący siano i piękne kopice tegoż siana na łące, wozy konne, drewniane, malowane  i zdobione obejścia, kwiaty w ogródku, płotki, bramy. Mieszkańcy ubrani odświętnie w ludowe stroje. No istny skansen. Przepięknie. Koniecznie trzeba to zobaczyć. Koniecznie.

Na swojej drodze spotkaliśmy zadziwiająco dużo (jak na nasze wyjazdy) rodaków. Zawsze były to spotkania miłe. Dla nas jako początkujących fanów Rumuni były one idealną okazją do skorzystania z wiedzy bardziej doświadczonych w tej materii podróżników. Wiemy już na przykład, że mapy trekkingowe, których brak tak bardzo nam doskwierał najlepiej kupić w Polsce! Dobrze, że przed wyjazdem kupiliśmy chociaż doskonały przewodnik po Rumunii i Mołdawii (ExpressMap). Bez niego byłoby naprawdę ciężko.

Piątek, 10 sierpnia

Jak zwykle nasze wakacje zaczęły się w piątek po pracy. Pierwszy krótki przystanek zrobiliśmy w Pruchniku, malutkim, ukwieconym i sennym miasteczku ze stromym rynkiem.

Warto tu zajrzeć jeśli się będzie w pobliżu.

Nocleg zaplanowaliśmy w Herlanach na Słowacji. Chcieliśmy w końcu obejrzeć erupcję słynnego gejzeru. Zjawisko to powtarza się w przedziałach 34-36 godzin i trwa 25 minut. Przewidywany czas najbliższej erupcji można znaleźć tutaj http://www.obecherlany.sk/-narodna-prirodna-pamiatka-herliansky-gejzir

Dość często bywaliśmy na Słowacji w tym rejonie, ale nie tak łatwo jest trafić na tę erupcję. Teraz jak mamy kampera stało się to dużo prostsze. Dotarliśmy na parking w Herlanach przy gejzerze o 22.30. W sam raz czasu zostało na krótki wieczorny spacer i čapované pivo w barze o nazwie jak by tu inaczej „Erupcia”.

Parking opisany jako płatny 1.50 euro/doba, ale od nas nikt nie chciał pieniążków. Polecamy to miejsce, tylko z dojazdem trzeba uważać. My jechaliśmy od strony Vranov nad Topľou. Droga była malownicza, cały czas w lesie wiła się serpentynami, tylko za przełęczą zrobiła się prawie szutrowa z wielkimi dziurami. Potem, gdy już wracaliśmy z Herlan w stronę Koszyc dojazd do głównej trasy był znacznie krótszy i o wiele lepszej nawierzchni.

Sobota, 11 sierpnia

Pobudka o 5 rano, ponieważ przewidywany czas erupcji podawano w przedziale 5.00-7.00. Z kawusią w ręku zajęliśmy dogodne miejsca przy gejzerze na zadaszonych ławeczkach. Przydało się to zadaszenie, bo lunął deszcz, ale na szczęście burza z piorunami nie trwała długo. Erupcja zaczęła się o 6.30. Strumień wody dość szybko rósł w górę, chwilę trwał a potem robił się coraz niższy, niższy aż całkiem zniknął.  Piękne to było widowisko i bardzo ciekawe. Cieszę się, że wreszcie udało nam się je zobaczyć.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Potem, po śniadanku ruszyliśmy w dalszą drogę za cel obierając sobie Satu Mare już na terenie Rumuni. Wybraliśmy trasę przez Trebisov, Slovenskie Nove Mesto, Sátoraljaújhely, Sarospatak, Kisvarda. Drogi nie były najlepsze i do Satu Mare dotarliśmy około piętnastej mocno znużeni. Informacja Turystyczna była już nieczynna, w sklepach też nie znaleźliśmy żadnej mapy. Zaparkowaliśmy kampera przy niezbyt ruchliwej ulicy w centrum i poszliśmy zwiedzać miasto przeskakując z cienia w cień, gorąco było piekielnie. Na centralnym deptaku u stóp koszmarnego wieżowca – siedziby Urzędu Miasta – odbywał się jakiś festiwal.  Głośna rockowa muzyka, grillowane mięsa, wata cukrowa itp. Szybko przeszliśmy w inną część miasta. W Satu Mare jest sporo ładnych budynków, ale wyraźnie widać że przydałaby się kasa, pewnie unijna, na ich rewitalizację.

Niedziela, 12 sierpnia

Zmierzamy w kierunku Gór Rodniańskich. Największą atrakcją tego dnia był widok mieszkańców, szczególnie kobiet zmierzających do cerkwi. Pięknie wyglądały ubrane w tradycyjne szerokie ciemne spódnice w kwiaty. I to w wielu miejscowościach na naszej trasie.

Przejeżdżając z kolei przez SAPANTA nie mogliśmy oczywiście pominąć Wesołego Cmentarza. Zadziwiające są te nagrobki w bardzo żywych barwach. Obrazki pokazują sceny z życia wsi, ludzi przy pracy. Szkoda, że napisy były dla nas niezrozumiałe.

Zajrzeliśmy też do miasteczka Viseu de Sus, gdzie zaczyna się trasa kolejki wąskotorowej. Opis https://grupabiwakowa.pl/kolejka-mocanita/. Nas nie zachwyciło to miejsce, może dlatego, że w niedzielę było tam dużo ludzi, do tego bardzo gorąco. Stęsknieni za górami pojechaliśmy szybko na przełęcz Prislop, która oddziela Karpaty Marmaroskie na północy od Gór Rodniańskich na południu. I to bardzo mądra decyzja była! Znacznie chłodniej, piękne widoki, przepyszne pierożki z bryndzą z okienka.  Cudne zachody słońca,  rozgwieżdżone niebo.

Zostaliśmy tam kilka dni na dużym parkingu blisko CABANA ALPINA. Niewielkie pole namiotowe przy schronisku wyglądało bardzo ładnie, trawka zielona i takie fajne altanki ale niestety było mało miejsca na naszego kampera.

Poniedziałek, 13 sierpnia

Pogoda była piękna, ale Jurek przeziębiony odmówił kategorycznie wyjścia spod cieplutkiej kołderki. Na wycieczkę w stronę Marmureszu wybrałam się więc sama: szlak łatwy, szeroka szutrowa droga. Mapy znów nie udało się kupić, korzystaliśmy z tej zamieszczonej w naszym przewodniku i tej dużej rozwieszonej przy CABANA ALPINA. Powędrowałam sobie jakieś dwie godziny w górę pięknymi połoninami, posiedziałam wśród traw, na góry popatrzyłam, na krowy w oddali, cudnie było.

Po drodze spotkałam dwóch motocyklistów oraz jedną Rumunkę z dzieckiem i koszem jagód.

Wtorek, 14 sierpnia

Cerkiewne dzwony nadzwyczaj donośne nie pozwoliły dłużej pospać. Jurek wstał w znacznie lepszej formie gotów do górskich wędrówek. Poszliśmy tym samym szlakiem co ja wczoraj tylko dużo dalej, aż do zabudowań. Jedno z nich według naszej prowizorycznej mapy miało być Cabaną. Jednak duży różowy dom, który widzieliśmy z daleka i byliśmy pewni, że to właśnie schronisko okazał się domem prywatnym. Na szczęście nie brakowało nam ani jedzenia, ani picia tym bardziej, że jagód na szlaku było bez liku. Trasa bardzo widokowa, łatwa, w każdej chwili można zawrócić.

Środa, 15 sierpnia

Z naszej przełęczy poszliśmy tym razem w kierunku Gór Rodniańskich. Celem była przełęcz Saua Gargalau. Przepiękna wycieczka, dosyć długa, ale bez stromych podejść. Nam dojście do przełęczy zajęło jakieś 4 godziny, do tego powrót około 3 godzin.

Trasa urozmaicona, wędrowaliśmy i drogą szutrową i po łące i górskim szlakiem, podziwialiśmy stada owiec, krów, koni. Brakowało nam tylko świstaków i kozic alpejskich!

Czwartek, 16 sierpnia

Rano rozpadało się, zrobiło się bardzo zimno pojechaliśmy wiec w dół w kierunku Suczawy. Zatrzymaliśmy się w CIOCANESTI. Odbywał się tam festyn, ale wczesnym rankiem dopiero rozstawiały się kramy i stoiska z jedzeniem a nam szkoda było czasu na czekanie, żeby spróbować tych rumuńskich specjałów. W pobliżu muzeum etnograficznego, przy sklepie żelaznym znaleźliśmy kran z wodą.

Kolejnym przystankiem był CAMPLUNG. Podjęliśmy tam kolejną, coraz bardziej desperacką próbę zdobycia map. Informacja Turystyczna znajduje się na końcu deptaka, od głównej drogi przez plac i w lewo. Ładny budynek ale zamknięty na głucho. W księgarni map nie ma, w sklepie sportowym były dwie, ale nie takie jak trzeba. Zrobiliśmy więc tylko zakupy w Lidlu i pojechaliśmy szukać słynnych malowanych klasztorów. Pierwszym na naszej drodze był Klasztor Moldovita, potem Suczewica. Niesamowite wrażenie robi widok misternie zdobionych murów świątyni. Wewnątrz każdy skrawek ściany, sklepienia czy wnęk okiennych pokryty jest malowidłami. Nie sposób ogarnąć to wszystko podczas jednorazowego zwiedzania, ale warto zatrzymać się na chwilę, posiedzieć w niezwykłej atmosferze przesyconej zapachem świec i starości. Koniecznie trzeba wejść do muzeum, są tam naprawdę stare eksponaty. Wstęp do klasztorów – 5 RON/osoba.

Na nocleg pojechaliśmy do miasteczka Radauti. Kampera ustawiliśmy w spokojnej uliczce blisko parku. Tego dnia czekał nas jeszcze spacer po deptaku i uroczy wieczór w knajpce z mołdawskim winem i włoską pizzą, przepyszną, na cieniutkim chrupiącym cieście. Ta pizza smakowała mi tak bardzo, że wyjątkowo podaję adres restauracji przy parku Joy&Joy, Piața Unirii 16, Rădăuți.  Polecam!

Piątek, 17 sierpnia

Rano poszliśmy na targ, taki prawdziwy i zadziwiająco duży jak na to małe miasto. Zakupów wielkich nie zrobiliśmy, ale miło było pospacerować wśród stosów kolorowych warzyw i owoców.

W samym mieście odwiedziliśmy Cerkiew św. Mikołaja wzniesioną w XIV wieku oraz monumentalną katedrę prawosławną z lat międzywojennych.

 Na zakończenie poszliśmy na kawę do KONDITEREI przy głównej ulicy naprzeciwko parku. Tu też było przepysznie, doskonałe ciasto z malinami. Szkoda, że byliśmy w Radauti tak krótko, myślę, że jest tam więcej miejsc z takimi smakołykami.

Kolejne dwie malowane cerkwie to w ARBORE i SOLCA. Nie jesteśmy znawcami sztuki, nie analizowaliśmy osobliwości architektonicznych, po prostu są to ładne miejsca. Każda cerkiewka ma swój urok i niepowtarzalny klimat.

 W tym momencie byliśmy w samym centrum Bukowiny. Podziwialiśmy niezwykłe obejścia mieszkańców, zwłaszcza ogrodzenia i bramy, które tworzyły zamknięty harmonijny układ z domem i innymi budynkami. Całość zazwyczaj w jednym kolorze czy stylu, były zagrody białe, szare, seledynowe, niebieskie a  nawet fioletowe. Drewniane czy murowane, zawsze pięknie ukwiecone. Najładniejsze spotkaliśmy w miejscowości MARGINEA.

Po południu postanowiliśmy zwiedzić kopalnię soli w pobliskiej wiosce CACICA. Wstęp 15 RON/osoba. Na deszczowe, jak się okazało, popołudnie był to bardzo dobry plan. Pod ziemią podziwialiśmy długie chodniki, salę balową, jezioro i boisko sportowe, na którym jakaś wesoła ekipa rozgrywała mecz.  Fajne to było, jedynym mankamentem był wszechobecny zapach ropy czy benzyny, po pewnym czasie stało się to bardzo uciążliwe. Dowiedzieliśmy się, że ropopochodne płyny używane były do impregnacji drewnianych stempli.

Wieczorem, już po ciemku dotarliśmy do miejscowości VATRA DORNEI. Zaparkowaliśmy przy pomniku koło Ratusza, na cichej i spokojnej uliczce, niestety parkowanie płatne w godzinach 8-19. Szukaliśmy Informacji Turystycznej, niestety była bardzo sprytnie ukryta i znaleźliśmy ją dopiero następnego dnia, oczywiście nieczynną. Na kolację poszliśmy zaś do pobliskiej pizzerii. Niezbyt rozsądnie zamówiliśmy wielki talerz grillowanych przysmaków dla dwóch osób. Z odpowiednią ilością wina oczywiście. Najlepsze co mogliśmy zrobić o dziewiątej wieczorem!

Sobota, 18 sierpnia

Przed ósmą rano opłaciliśmy parking na 3 godziny i poszliśmy na spacer. Vatra Dornei to miasteczko uzdrowiskowe porównywane z naszą Krynicą. Było kilka ładnych miejsc do zobaczenia, jednak trochę tam mają jeszcze do zrobienia i parę ruin do odbudowania. Warto by też wyprowadzić TIR-y z centrum miasta. Ale atmosfera uzdrowiskowa jest, kuracjusze spacerują po parku i deptaku, są ujęcia wody zdrojowej. Atmosferę można jeszcze poznać po cenach i opryskliwej obsłudze w przybytkach gastronomi. W parku obfotografowaliśmy wiewiórki zaabsorbowane chrupaniem orzeszków. Potem i my schrupaliśmy drugie śniadanko: Jurek swoją ulubioną ciorbe de burta, a ja kawę.

Obejrzeliśmy też mapy rozwieszone przed zamkniętą informacją turystyczną. Szlaków w okolicznych górach jest sporo, niedaleko jest też Park Narodowy Calimani z górami powyżej 2000 m. Następnym razem przyjedziemy tu lepiej przygotowani z dobrymi mapami trekkingowymi.

Upał zaczynał doskwierać wyruszyliśmy wiec w kierunku wąwozu BICAZ. Wybraliśmy drogę wzdłuż rzeki Bystrica. Poza jednym niezbyt długim odcinkiem betonowych płyt droga była całkiem przyzwoita. Bardzo ładne góry, nad wijącą się rzeką ubogie wioseczki. Fajne były drewniane wiszące mostki dla pieszych. Przeszliśmy dwa, wyglądały nieco solidniej niż te, które pokonywał Indiana Jones.

Dojechaliśmy do jeziora. Okrążaliśmy je dosyć długo, droga zrobiła się dużo gorsza, ruch się zwiększył a widoki pogorszyły, bo las je zasłaniał. Dopiero pod koniec trasy tuż przed zaporą pokazały się wspaniałe góry Parku Narodowego Ceahlau.  Tu w przyszłości też będziemy mieli coś do zrobienia.

Po przejechaniu zapory skręciliśmy w pierwszą boczną drogę w prawo, zaparkowaliśmy nad strumykiem i przygotowaliśmy sobie jedzonko. W tak zwanym międzyczasie przeszła burza, popadało, ochłodziło a my odpoczęliśmy w ładnym miejscu. Już późnym popołudniem a właściwie wieczorem dojechaliśmy do celu dnia dzisiejszego, do wąwozu BICAZ. Wąwóz rewelacja! Zatrzymaliśmy się na parkingu po lewej stronie powyżej ostatnich kramów i zeszliśmy sporo w dół. Nie ma tam pobocza, trzeba więc uważać na przejeżdżające samochody. Wieczorem nie było ich zbyt dużo, a widoki wspaniałe.

Było już prawie ciemno jak dotarliśmy na przełęcz powyżej wąwozu, do kompleksu restauracji i hotelu w LACU ROSU /miejsce polecane przez użytkownika Camperteam/. Zaparkowaliśmy za szlabanem, przyszedł pan z obsługi i zainkasował 25 RON za nocleg. Jeśli ktoś chce korzystać z udogodnień /łazienka, prąd/ cena wynosi 75 Ron/doba. My nie skorzystaliśmy. Na parkingu przygotowanym do przyjęcia dużej ilości kamperów byliśmy sami. Sobotni wieczór, w restauracji wesele. Na wesele oczywiście się nie załapaliśmy, ale pokaz sztucznych ogni obejrzeliśmy z wielką przyjemnością. Bo to naprawdę niezłe fajerwerki były!

Niedziela, 19 sierpnia

Rano emocje były jeszcze większe! Zaplanowaliśmy tego dnia od rana wycieczkę, by wąwóz Bicaz zobaczyć z góry. Wystroiliśmy się już w traperki, plecaczki naszykowali, tylko Jurek zamiast piąć się w górę zrobił najpierw pętlę wokół kampera. I okazało się, że z jednego koła schodzi powietrze, prawie kapeć. Bliższe oględziny wykazały, że w oponie tkwi dorodny gwóźdź hufnalem zwany. To taki lokalny koloryt. Są konie, są podkowy, są hufnale. I koniec wycieczki, trzeba było coś z tym kołem zrobić! Szybko znaleźli się dobrzy ludzie, ktoś miał pompkę, ktoś w Internecie poszukał adresów a nawet próbował dzwonić po warsztatach. Niestety była to niedziela, wszystkie warsztaty nieczynne. Nie czekając aż znowu z koła zejdzie powietrze, zjechaliśmy około 17 km do GHEORGHENI, w tym mieście było kilka zakładów wulkanizacyjnych. Potwierdziło się, wszystkie nieczynne. Na stacji benzynowej kupiliśmy elektryczną pompkę, podpompowaliśmy  koło i już nieco spokojniejsi postanowiliśmy przeczekać do poniedziałku. Podjechaliśmy więc do sąsiedniej miejscowości LAZARETA, tam w cieniu nad rzeczką rozłożyliśmy się biwakiem. Jurek zrobił pyszne risotto, odespaliśmy zaległości i dopiero na wieczór i nocleg wróciliśmy ponownie do Gheorgheni. Koło nieźle trzymało, a my pospacerowaliśmy po miasteczku, spokojne, ciche, kilka ładnych budynków. Wszyscy mówią tu po węgiersku, to już przecież Transylwania. Poszliśmy do baru przy deptaku, wyglądał jakoś tak zwyczajnie jak fast food, ale wewnątrz okazało się że obsługa rewelacyjna a żeberka to już były nadzwyczajne, chudziutkie, rozpływające się w ustach, Jurek też bardzo chwalił swoją ciorbę de burta.

Poniedziałek, 20 sierpnia

O ósmej rano meldujemy się więc we wcześniej upatrzonym warsztacie i już po 10 minutach opona była naprawiona. Kosztowało to 13 RON. Podniesieni na duchu, z nowym powietrzem w kołach pojechaliśmy w kierunku wąwozu TURDA. Droga taka sobie, bez jakichś fascynujących widoków, raczej biedniutkie wioseczki i miasteczka. Bukowina ładniejsza. Mieliśmy cichą nadzieję, że po drodze zwiedzimy polecane przez nasz przewodnik TAGU MURES. Niestety.  TAGU MURES to duże miasto, przejeżdżaliśmy przez nie z nadzieją główną drogą przez centrum ale ruch był bardzo duży i cud parkingowy się nie zdarzył. Żadne z miejsc na trasie przejazdu nie zwolniło się na widok takiego fajnego jak nasz kamperka. Ale może to i dobrze, bo co byśmy robili w mieście w samo południe przy temperaturze powyżej 30 stopni?  Za to wcześniej dotarliśmy do wąwozu TURDA. A tu trawka zielona, leciutki wiaterek, siedzimy sobie w cieniu, popijamy napoje chłodzące z pięknym widokiem na wąwóz. Bajka! Zaparkowaliśmy nie na  dole u wejścia do wąwozu jak wszyscy tylko na górnym parkingu. A tak naprawdę podjechaliśmy jeszcze trochę dalej za parking polną drogą i stanęliśmy na nocleg na takiej ślicznej łączce z najładniejszym widokiem w okolicy.

Wtorek, 21 sierpnia

Rano zamiast wstać o czwartej i przed świtem wyruszyć na szlak spaliśmy prawie do siódmej. Potem kawusia, śniadanko, więc jak wyszliśmy o ósmej na szlak to było już za gorąco. A zaplanowaliśmy tego dnia wycieczkę na krawędź wąwozu w okolice widocznego z daleka metalowego krzyża. Podjechaliśmy najpierw spory kawałek szutrową drogą. Po około trzech kilometrach zostawiliśmy kampera przy drodze a sami poszliśmy dalej polną już drogą, wijącą się i wspinającą wśród pastwisk. Zakazu wjazdu tam nie było i spotkaliśmy dalej dwa terenowe auta, naszym kamperkiem jednak nie ryzykowaliśmy. Było gorąco i bezwietrznie, jakoś jednak dotarliśmy do górnej krawędzi wąwozu. Widoki przecudne. Cienia na górze nie było, więc chcąc nie chcąc zaraz zeszliśmy na dół. Cała ta wycieczka to były jakieś 3 godziny marszu w pięknych okolicznościach przyrody.

Po popołudniowej sjeście wybraliśmy się na kolejną wycieczkę tym razem dnem wąwozu. Bardzo fajna trasa, łatwa i przyjemna, ale pod nogi trzeba patrzeć bo kamienie śliskie. I lepiej nie wybierać się w klapkach. Bystra rzeczka, mostki, skałki, jak to w wąwozie. Wejście płatne 4 RON/osoba, bilety za pierwszym mostem.

Na noc wróciliśmy znowu na górny parking, kolejny magiczny wieczór w blasku księżyca.

Środa, 22 sierpnia

Rankiem wyruszyliśmy w kierunku Parku Narodowego Apuseni. Zdecydowaliśmy się jechać drogą nr 75 w kierunku Oradei. Początek drogi  to dolina rzeki ARIES. Bardzo malownicza trasa, ruch niewielki, ale droga dziurawa i kręta. Pierwszy postój zrobiliśmy w POSAGA DE JOS. Zjazd w prawo z głównej drogi, kilka kilometrów asfaltu, potem szutrowa droga wzdłuż urokliwego strumienia. Jechało się wolno, ale pięknie było. Za przełomem przy rozwidleniu na dwa szlaki: czerwonego krzyżyka i czerwonego kółka zostawiliśmy kampera i poszliśmy pieszo w kierunku skał widniejących w oddali. Ponad godzinę podchodziliśmy łagodnie w górę szutrową drogą wśród malutkich gospodarstw.

Doszliśmy do ostatnich zabudowań, należących prawdopodobnie do Paru Narodowego Apuseni, wszystko pozamykane, chociaż to szczyt sezonu. Była tylko tablica ze schematem szlaków, nawet nieźle to wyglądało: oprócz innych szlaków pętla granią 5-6 godzin. Do tego miejsca, gdzie zaczyna się pętla można dojechać autem, droga nie była taka zła. Widzieliśmy też po drodze, niedaleko, bardzo ładne miejsce na biwak, dość duża polana nad szumiącym strumieniem. Pewnie kiedyś tu wrócimy.  Teraz czas nam się kończy. Zatankowaliśmy wodę. Przed nami tego dnia była jeszcze długa droga. I na dodatek fatalnej jakości, dopiero w okolicy ARIESANI pojawił się lepszy asfalt. Gdzieś po drodze znów zahaczyliśmy o Informację Turystyczną, tu przynajmniej było napisane, że czynne do 16.00, a była już 18 czyli nieczynne. Planowaliśmy na noc dojechać na polanę POIANA GLAVOI w parku Apuseni, miejsca polecanego przez wielu Internautów. Niestety przeoczyłam informację, że ostatnie 2,5 kilometra to droga szutrowa. Zaczęło się ściemniać. Droga szutrowa nie wyglądała początkowo tak źle, ale potem  doły zrobiły się coraz większe, zaczęłam wątpić czy kamper dojedzie tam w jednym kawałku. O dziwo mój małżonek dla świętego spokoju (żeby baba nie marudziła) zawrócił do głównej drogi i pojechaliśmy dalej, do PADIS. Ślicznym nowiutkim asfaltem do samego końca. Ciemno już było, ale znaleźliśmy tam otwarty jeszcze bar i w nim prawdziwą mapę! W zasadzie to nie była wcale mapa tylko szkic szlaków z opisami i czasami przejść. Ale to już wystarczyło by zaplanować wycieczki. W terenie, jak się okazało, szlaki były znakomicie oznakowane. Ciekawy mają tam system oznaczeń. Są trzy kolory czerwony, żółty i niebieski, w każdym z nich może być kółko, krzyżyk, trójkąt lub pasek. Na nocleg zatrzymaliśmy się obok nieczynnej Cabany Padis.

Czwartek, 23 sierpnia

Wstaliśmy bardzo wcześnie. Na wycieczkę wyruszyliśmy już o ósmej rano. Wybraliśmy szlak  do CETATILE PONORULUI. Początkowo łagodna ścieżka halami, potem ostro w górę, potem w dół, potem w górę, w końcu straciłam rachubę ile tych górek i dołków było. Zrobiliśmy ładną pętlę, stromizny były niczego sobie i było bardzo ślisko. Jurek szybko zamienił zabłocone sandały na trapery. Generalnie szlak był bardzo emocjonujący, łańcuchy, drabinki, stromo i ślisko. Ciekawe były znikające pod ziemią strumienie. Sama Twierdza Ponoru robi olbrzymie wrażenie. Wejścia do ogromnej jaskini  zdecydowanie nam odradzano: za mokro i za ślisko.  

Już wracając zatrzymaliśmy się na chwilę na POIANA GLAVOI, w miejscu gdzie wczoraj nie zdołaliśmy dotrzeć. Widać było, że jakoś dojechały tam inne kampery i przyczepy, było też dużo namiotów ale zgodnie stwierdziliśmy, że przejazd na Padis był dobrą decyzją. To nic, że godzinę drogi dalej (pieszo), ale miejsce o niebo ładniejsze.

Piątek, 24 sierpnia

Pojechaliśmy kawałek za Padis, zostawiliśmy kampera na szerszym odcinku drogi i poszliśmy w kierunku CETATILE RADESEI. Drogą szutrową piękną okolicą szliśmy około godziny, dotarliśmy do lasu i dalej już typowo górskim szlakiem doszliśmy do jaskini. Ruszyliśmy dzielnie w jej głąb. Z latarką i duchowym wsparciem trójki turystów z Opola (Pozdrawiamy!) jakoś przeszliśmy ten niełatwy odcinek. Było ciemno oczywiście, mokro i ślisko, cześć trasy prowadziła dnem strumienia płynącego przez jaskinię. Dolne wyjście z jaskini było wręcz zawalone pniami drzew, sztuka było się przez nie przedrzeć. Po drugiej stronie jaskini okazało się,  że pętli, tak jak planowaliśmy początkowo nie zrobimy. Coś tam się zawaliło i szlak powrotny został zamknięty. Nasi towarzysze zdecydowali się na powrót jaskinią, podobnie grupka kilku młodych osób. Jurek zaś koniecznie chciał uniknąć mokrej pieczary, więc spróbowaliśmy ją obejść przez las. Początkowo ścieżka była dosyć wyraźna, potem zniknęła w gęstwie zwalonych drzew. Przedzieraliśmy się na żywca, stromizna była wielka. Nogi podrapane, emocje większe niż w tej jaskini. Za to jagody wielkie jak owoce aronii!  Po kilku zdrowaśkach dotarliśmy do głównego szlaku i o dziwo znów spotkaliśmy turystów z Opola, tych którzy wracali jaskinią. Jak mówili, droga powrotna mimo że pod górę, była dla nich łatwiejsza niż zejście. Ale jagód nie mieli.

W planie tej wycieczki mieliśmy jeszcze powrót innym wariantem szlaku, przez kolejne góry i jaskinie ale deszcz nas gonił i najkrótszą drogą po godzinie marszu wróciliśmy do kamperka. Niełatwo było się do niego dostać, gdyż otoczony był przez stado koni stojących spokojnie w popołudniowej sjeście.  

Odpoczęliśmy, przeczekaliśmy deszcz i na nocleg pojechaliśmy do ORADEI. Tam zaparkowaliśmy przy w miarę spokojnej ulicy 5 minut drogi od głównego placu przy Piata Unirii. Tego dnia czekał nas jeszcze wieczorny spacer po mieście. Miasto niezwykłe, imponujący plac o zmierzchu, pięknie oświetlone wieczorem budynki, deptak i park z fontannami. Zwiedzając miasto widzieliśmy wiele miejsc dużo lepszych do zaparkowania kampera niż to nasze. Szczególnie polecamy ładne miejsca parkingowe w parku przy Casa de Cultura lub przy cytadeli, która jest obecnie remontowana. Parkingi są płatne od poniedziałku do piątku.

Sobota, 25 sierpnia

Raniutko żeby zdążyć przed upałem jeszcze raz wyruszyliśmy do centrum. Najpierw w kierunku cytadeli potem do katedry katolickiej i pałacu biskupiego. Pałac w remoncie, ale katedra robi olbrzymie wrażenie, szczególnie kolorowe marmury. Cudo.

Wracaliśmy nieco okrężną drogą nad rzeką, w świetle dnia dało się zauważyć, jak wiele jest w Oradei jeszcze pięknych budowli , które ciągle wymagają remontu. Ale prace trwają, z pewnością za kilka lat miasto odzyska swój dawny blask.

Koło południa pożegnaliśmy piękną Oradeę, po chwili też i gościnną Rumunię, do granicy stąd przecież niedaleko. W drodze do domu zatrzymaliśmy się na godzinkę w Nyíregyháza, a potem w Tokaju. Potem skierowaliśmy się na Trebiszow, potem Michalowce i na nocleg dotarliśmy nad Vinianske Jazero. Przepiękne małe jeziorko w górach Wyhorlat, które odwiedziliśmy wiele lat temu. Chociaż miejsc parkingowych nie brakowało zdecydowaliśmy się wjechać na pole namiotowe, bo było już na nim kilka namiotów, przyczep i kamperów. Miejsca ładne z widokiem na jezioro, cena 6 euro. Cicha, spokojna, rozgwieżdżona noc.

Niedziela, 26 sierpnia

Cudowny poranek, zerwałam się żeby obejrzeć wschód słońca, obeszłam wkoło jezioro, cisza, spokój, pięknie!

Kempingowaliśmy się tam do jedenastej, zrobiłam jeszcze jedną rundkę dookoła, a kiedy się zachmurzyło wyruszyliśmy w stronę domu. Przez Medzilaborce, Komańczę, Lesko. Całą drogę padało, Bieszczad nawet nie widzieliśmy. Obiad w Przemyślu. A deszcz lał tak, że nie w głowie było nam zwiedzanie. Przestał padać dopiero jak dojeżdżaliśmy do domu.

⇐ poprzedni wpis                             kolejny ⇒

⇐ strona główna

 

 

 

 

 

2 thoughts on “2018. Rumunia. Część północna.

  1. Włodek says:

    Piękny opis… znam większość z tych miejsc z kilku wyjazdów ale z przyjemnością poczytałem i obejrzałem, gratuluję “lekkiego pióra”, odnoszę wrażenie, że nadajemy na podobnych “falach” i chętnie odbyłbym z Wami wspólną wycieczkę. Dużo podróżuję kamperem (razem z żoną), jestem z Lublina i jeżeli mielibyście ochotę to proszę o kontakt. Jeszcze kilka słów o sobie: od niedawna emeryci (aktywni) bez nałogów, kontaktowi i niekonfliktowi z pogodnym usposobieniem…
    pzdr.
    Włodek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *