2019. Włochy. Góry, jeziora, góry. Część II.

Chcieliśmy córce pokazać góry. Te wysokie, lśniące lodowcami, zapierające dech w piersiach. Nie bardzo się udało. Niski poziom chmur mocno ograniczał widoki. Zdecydowaliśmy się więc na coś, czego sami bez córki nie zrobilibyśmy: zatrzymaliśmy się nad jednym ze słynnych włoskich jezior.


Czwartek, 8 sierpnia 2019 roku.

Ela była bardzo spragniona słońca. Podczas gdy w całej niemal Europie szalały upały to w Dublinie chodziło się w tym czasie w kurtkach. Temperatury niewiele były wyższe od tych w listopadzie. Postanowiliśmy wygrzać ją trochę na słoneczku. Wybór padł na LAGO D’ORTA.

Pojechaliśmy do miasteczka ORTA SAN GIULIO. W pobliżu Informacji Turystycznej jest płatny parking dla kamperów (20 euro/doba). Jednak kawałeczek dalej na Sacro Monte znaleźliśmy dużo lepszy i do tego bezpłatny parking z limitem postoju 48 godzin.

Na miejscu jest toaleta, śmietniki, stoły piknikowe. Stało tam już kilka kamperów, towarzystwo bardziej międzynarodowe, nie tylko Włosi jak dotychczas. Do jeziora na kąpielisko trzeba zejść mocno w dół, a do centrum miasta jest jeszcze gorzej – najpierw na szczyt góry a potem mocno, mocno w dół. Nam wszystko się tam podobało, i parking i jezioro i miasteczko.

Miasto pięknie ukwiecone, wszędzie dużo ładnych drzew, krzewów, wszystko ładnie utrzymane, wypielęgnowane. Wzdłuż jeziora poprowadzono ścieżkę. Ela popływała sobie na kąpielisku, potem całe popołudnie chodziliśmy wąskimi uliczkami i nad brzegiem jeziora. Cudowny dzień.

Piątek, 9 sierpnia 2019 roku.

Raniutko wymknęłam się cichutko z kampera i poszłam do miasteczka. Szkoda czasu na sen kiedy jest tak pięknie! Jurek dołączył do mnie po ósmej. Ela dalej spokojnie odsypiała trudy podróży.

Po śniadaniu postanowiliśmy zwiedzić drugą stronę jeziora. Przed miejscowością Pella jest parking dla kamperów  . Do kąpieliska stamtąd nie więcej niż 100 metrów brzegiem jeziora. Niestety kąpiel nie była tu tak urocza jak w Orta San Giulio. Więcej liści i patyków w wodzie a i widoki nie takie oszałamiające.

Jeszcze tylko obiad w knajpce w jakimś małym miasteczku i już nieodwołalnie skierowaliśmy się w stronę gór. Był piekielny upał, powietrze mało przezroczyste, najwyższe partie gór zupełnie niewidoczne. Marne prognozy. Dotychczas mieliśmy szczęście, gdy tylko wjeżdżaliśmy w wysokie góry rozpogadzało się. Może i tym razem tak będzie.

Zgodnie z planem wjechaliśmy w dolinę Antrona zwieńczoną Parkiem Narodowym. Nieraz się przekonaliśmy, że najlepiej jechać doliną najdalej jak się tylko da, na końcu drogi zawsze znajdzie się ładne miejsce do postoju. Tak było i tym razem.

Przy Albergo Lago Pineta parkowało wiele samochodów i od biedy można było tam zostać, jednak kilka zawijasów dalej znaleźliśmy wspaniałe miejsce dla kampera. Bez żadnych udogodnień co prawda, ale i tak było to chyba najlepsze miejsce w jakim tego lata nocowaliśmy. Nawet na „zawodowym” kempingu ciężko było by znaleźć taką ładną i dużą „parcelę” pod sosnami.

Sobota, 10 sierpnia 2019 roku.

Niestety pogoda nie dopisała. Cały ranek padało, za to było ciepło i bezwietrznie. Zupełnie jak nie w górach. Rozwinęliśmy roletę i spokojnie odpoczywaliśmy w pięknym miejscu. No i nagadaliśmy się z córką za wszystkie czasy.

A jak w końcu wyjrzało słońce i odrobinę podniosły się chmury to postanowiliśmy przegonić ją trochę po górkach. Chociaż po prawdzie to ona nas przegoniła! Zabrała ojcu ciężki plecak i zamiast drobnego spacerku zarządziła wymarsz na zaporę górnego jeziora. Wydawało się niedaleko, ale nieźle się zapociliśmy przy stromym podejściu. Potem jeszcze w ciągu godziny okrążyłyśmy górne jezioro (LAGO DI CAMPLICCIOLI), a Jurek zaczekał na nas przy wodospadzie. Potem zeszliśmy z zapory drugą stroną doliny i wyszła nam ładna pętelka.
Trasa była bardzo przyjemna chociaż chmury wisiały tuż nad nami.

Siedzieliśmy potem do późnej nocy, niebo się rozgwieździło, było ciepło i bezwietrznie.

Niedziela, 11 sierpnia 2019 roku.

Rano wstałam bardzo wcześnie. Chmur nie było i wreszcie pokazały się góry dookoła! Niech Ela wstaje! Niebo jednak szybko zmętniało i górne partie znikły. Nie zdążyła. A tak chcieliśmy jej pokazać te rozległe i zachwycające alpejskie krajobrazy. Do powtórzenia.

Po śniadaniu zrobiliśmy za to pętlę wokół niskiego jeziora (Lago di Antrona). Przyjemna trasa, nietrudna, chociaż – zaskakujące – troszkę podejścia było. A przejście pod wodospadem – super!

Po obiadku zjechaliśmy już w dół doliny. Nie mamy czasu siedzieć w górach i czekać na poprawę pogody. Ciepło jest, wręcz upalnie, postanowiliśmy więc poszukać jakiejś przyjemnej plaży nad jeziorem. Wybór padł na Lago Maggiore.

Gdy dojechaliśmy do polecanej przez przewodniki Stresy pozbyliśmy się wszelkich złudzeń. Szukanie parkingu w sierpniu w takim miejscu, co myśmy sobie właściwie wyobrażali! Po raz nie wiadomo który zgodnie stwierdziliśmy, że jeziora to wspaniałe miejsca, niestety nie dla nas.

Chyba że… LAGO D’ORTA. Skierowaliśmy kampera w tamtym kierunku a zepsute niepowodzeniem humory poprawiła nam dopiero pizza, kawa i mocno schłodzony aperol spritz w malutkim uroczym miasteczku po drodze.

W Orta San Giulio na „naszym parkingu” miejsc już praktycznie nie było. Jakoś tam się jednak wcisnęliśmy się i poszliśmy nad jezioro.

Teraz już po rozpoznaniu terenu Ela nie pływała w kółko na kąpielisku tylko od razu popłynęła w stronę miasteczka. My poszliśmy brzegiem. Kiedy już jej się znudziło pływanie i w końcu wyszła na brzeg stwierdziła, że chyba nigdy nie pływała w tak ładnym miejscu!

Stracone kalorie szybko odzyskaliśmy z nawiązką w jednej z licznych Gelaterii.

Poniedziałek, 12 sierpnia 2019 roku.

Rano wyszedł nam rajd na azymut: ja poszłam „przez górę”, Ela płynęła wzdłuż brzegu w kierunku centrum, Jurek szedł za nią z ubraniem.

W pewnym momencie pojawiły się chmury, woda mocno zafalowała i Ela musiała wyjść z wody. I to akurat w miejscu, gdzie nie było dostępu do brzegu bo mur starych zabytkowych kamienic wyrastał wprost z wody. Niewiele zastanawiając się wyszła z wody na balkon i grzeczne pytając domowników czy może wyjść, przeszła mokra w stroju kąpielowym przez całe mieszkanie. Pojawiła się w takim stanie na ulicy budząc przy tym niemałe zdziwienie przechodniów. Na szczęście Jurek z ubraniem był niedaleko.

Spotkaliśmy się potem na przystani z zamiarem popłynięcia statkiem do miasteczka Omegnia. Niestety pogoda pokrzyżowała nasze plany. Przeszła burza i ulewny deszcz. Przeczekaliśmy ten szkwał w podcieniach, ale z płynięcia statkiem zrezygnowaliśmy. Zwiedziliśmy za to dokładnie kapliczki na Sacro Monte.

Po południu pojechaliśmy do Vizzola Ticino, na parking – poczekajkę niedaleko lotniska Malpensa. Późnym wieczorem odwieźliśmy Elę na lotnisko. Odleciała do Dublina. Ciekawe, czy deszcz zostawiła we Włoszech, czy zabrała ze sobą?

Wtorek, 13 sierpnia 2019 roku.

Smutno się zrobiło. Zostaliśmy sami. Znak że nasza wyprawa zmierza ku końcowi. Jeszcze coś tam zobaczymy po drodze ale nieodwołalnie musimy kierować się w stronę domu.

Na początek postanowiliśmy wpaść do polecanego przez wielu Internautów Bergamo. Kiedyś dawno, dawno temu próbowaliśmy zwiedzić to miasto, pamiętam o drugiej w nocy. Skutecznie powstrzymały nas wtedy zakazy wjazdu do górnego miasta po godzinie 22. Teraz, jak się okazało, zmieniło się to o tyle, że wjechać tam już nie można o żadnej porze.

Bez żadnego problemu znaleźliśmy miejsce na dole, na bezpłatnym parkingu wzdłuż ulicy niedaleko wejścia do Citta Alta. Bilety na całą komunikację miejską w Bergamo w tym także na kolejki szynowe (takie jak na Gubałówkę) nie są drogie, kosztują 3 euro na cały dzień. My jednak ambitnie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie miasta pieszo. Korzystanie z kolejek jest dla mięczaków.

Mimo gorąca przyjemnie było spacerować zacienionymi brukowanymi uliczkami wśród wspaniałych budowli. Największe wrażenie zrobiły na nas wnętrza katedry i fantastyczne widoki z punktu widokowego na San Vigilio. Już samo podejście z Placu Vecchia i wejście potem wąskimi schodkami na ten punkt widokowy było nie lada atrakcją. Posiedzieliśmy tam nieco dłużej, solidnie odpoczęliśmy.

Po południu zwiedzaliśmy jeszcze Citta Bassa. Może nie jest tak urokliwe jak stare miasto, ale spacer był bardzo przyjemny. Zachwycała nas południowa roślinność, piękne krzewy i drzewa dające dużo cienia.

Wbrew moim obawom miasto nie było mocno zatłoczone. Szkoda, że mieliśmy do dyspozycji tylko jeden dzień. Z pewnością warto do Bergamo wrócić na dłużej.

Na nocleg przenieśliśmy się na obszerny, nieźle zacieniony parking przy parku. Brak udogodnień, ale ładne miejsce.

Nie silimy się na dokładny opis atrakcji Bergamo. Miasto jest bardzo popularne wśród naszych rodaków. W internecie znajdziecie mnóstwo informacji na jego temat. Inni zrobili to na pewno lepiej i dokładniej.

Środa, 14 sierpnia 2019 roku.

Wczesnym rankiem, kiedy było jeszcze tak cudownie rześko i chłodno poszłam sobie na długi spacer po parku i okolicy. Rozłożyste drzewa i krzewy, soczysta trawa, pięknie! Bergamo tonie w zieleni.

Po śniadaniu wyjechaliśmy w kierunku Parco delle Orobie Bergamasche. Wybraliśmy do zwiedzenia dolinę Valbondione. Początkowo zaskoczył nas duży ruch samochodowy ale gdy minęliśmy zakorkowane Clusone ( w którym zrobiliśmy serwis kampera) zdecydowanie się uspokoiło. Zgodnie z naszymi zasadami pięliśmy się w górę, w górę aż do końca doliny, do miasteczka Lizzola (1259 m. n.p.m.).

Zatrzymaliśmy się na szutrowym parkingu na wysokości dolnej stacji kolejki krzesełkowej. Miejsce odlotowe, piękny widok na góry, w dole widać całe miasteczko. Inna sprawa, że nas też było widać z każdego punktu. Z kamperów to jeszcze jeden stał na parkingu kolejki linowej, na zakazie zresztą, ale nikt w nim nie mieszkał.

Całe popołudnie przesiedzieliśmy przy kamperze i podziwialiśmy widoki.

Wieczorem poszliśmy na spacer i pizzę, która serwowana jest dopiero od godziny 19.00. Warto było poczekać! Zmrok zapadł szybko – słońce po prostu schowało się za wysokie góry. Szybko też zrobiło się zimno. Bez kurtki, czapki i długich spodni ani rusz!.

Czwartek, 15 sierpnia 2019 roku.

Wybraliśmy się na szlak w kierunku Passo Bondione. Troszkę zaniepokoiło nas, że w tą samą stronę zmierzały liczne grupy turystów, wręcz całe rodziny z dziećmi. Po dwóch kilometrach sprawa się wyjaśniła: na wielkiej polanie nad rzeką urządzono festyn. Był dmuchany zamek dla dzieci, grillowane mięsa z polentą, muzyka, wino i śpiew. Większość podchodzących szlakiem pozostawała w tym miejscu. Zaledwie kilka osób ruszyło dalej.

Szlak nie był trudny, ale dość uciążliwy. Było stromo, wąska ścieżka prowadziła wzdłuż wodospadu. W ciągu godziny dotarliśmy do miejsca, gdzie trzeba było podjąć decyzję co dalej. Jeżeli chcielibyśmy zamknąć pętlę przez Passo delle Miniere to nie było na co czekać, kawał drogi przed nami! Pokusa była niemała, ale zdrowia już nie było, niestety!

Podeszliśmy więc tylko odrobinę dalej na przepiękne zwane B.di Sasna. Solidnie poleżeliśmy i chwaląc rozsądną decyzję wróciliśmy tą samą trasą.

Po obiadku poszliśmy jeszcze na malutkie wzniesienie po drugiej stronie miasta. Chcieliśmy zajrzeć w głąb doliny z Lago di Barbellino i Rifugio Curo.

Z jakiejś ulotki dowiedzieliśmy się, że jest tu jeden z najwyższych we Włoszech wodospadów CASCATE DEL SERIO, ale obejrzeć go można tylko kilka razy w roku, kiedy w wyznaczonych dniach i godzinach ze zbiornika Lago di Barbellino wypuszczana jest woda.

Jeden z pięciu takich dni przypadał na 18 sierpnia czyli w najbliższą niedzielę. Niestety nasz urlop już się kończył i nie mogliśmy czekać. Na pocieszenie obejrzeliśmy wieczorem pokaz sztucznych ogni wieńczących festyn.

Piątek, 16 sierpnia 2019 roku.

Postanowiliśmy skorzystać z kolejki, przy której stał nasz kamper. Wyjechaliśmy pierwszym porannym krzesełkiem do Rif. Campel (1490), potem kolejne krzesło wywiozło nas prawie na 2000 m. n.p.m. Wszystko to za 12 euro od osoby.Z

Od górnej stacji kolejki poszliśmy trawersem w prawo okrążając M. Sponda Vaga. Widoki jakie nam się wówczas odsłoniły okazały się zupełnie inne niż dotychczas. Znaleźliśmy się w Dolomitach! Niemożliwe? Popatrzcie na zdjęcia.

Ruszyliśmy dalej widokowym trawersem w kierunku przełęczy Pizzo di Petto. Nie doszliśmy jednak do niej, wcześniej skręciliśmy na taką fajną trawiastą przełączkę, z obłędnymi widokami na Vilminore. Podejście było nieoznaczone, bardzo strome i trudne ale warto było. Posiedzieliśmy tam dłużej.

Od widoków nie można się było oderwać, trzeba jednak zdążyć na ostatni zjazd kolejki o 16.30.

Skoro już tak wcześnie zjechaliśmy do kampera postanowiliśmy już nie czekać do rana tylko od razu zrobić kilkadziesiąt najbardziej „krętych” kilometrów naszej powrotnej trasy. Jutro każdy “zaoszczędzony” kilometr będzie się liczył.

Dotarliśmy wieczorem do miasteczka EDOLO. Pozytywnie nas to miasto zaskoczyło, zadziwiająco ładne i do tego pięknie ukwiecone. Przeszliśmy się ścieżką dla pieszych wzdłuż szumiącej rzeki, potem poszwendaliśmy się po wąskich uliczkach, wreszcie zasiedliśmy w uroczej knajpce z sufitem z winorośli.

Kolejny raz przekonaliśmy się, że warto zbaczać z utartych szlaków. Często takie miejsca mają więcej uroku, niż te znane i rozreklamowane. A te reklamowane najlepiej omijać szerokim łukiem. Ale to oczywiście tylko nasza opinia.

Kampera zostawiliśmy, na obszernym parkingu przy dworcu kolejowym. Do centrum wystarczyło przejść przejściem dla pieszych nad torami. Z

Sobota, 17 sierpnia 2019 roku.

Rano tylko kawusia i szybko wyruszyliśmy w dalszą drogę. Śniadanie zjedliśmy na Passo Tonale. Mieliśmy okazję zobaczyć w letniej odsłonie ośrodek narciarski, w którym byliśmy dwa lata temu. Stada owiec na stoku to jednak dla narciarza trochę odmienny widok.

Na przełęczy było wiele samochodów i wielu turystów. Hotele zapełnione. Kolejka na lodowiec nie próżnuje. Na parkingach widzieliśmy bardzo dużo kamperów, wiemy, że nocowanie na przełęczy może mieć wiele uroku. Ale w takim tłoku? Cały wyjazd przebywaliśmy w nie gorszych miejscach a kamperów było tam jak na lekarstwo. Za nic byśmy się nie zamienili.

Zjazd z przełęczy w kierunku Trentino był bardzo żmudny. Tam okazało się, że autostrada w obu kierunkach jest kompletnie zapchana. Do Brixen postanowiliśmy dojechać lokalną drogą .

Drogę wzdłuż autostrady A22 śmiało można nazwać aleją kamperów, minęliśmy ich dziesiątki a może i setki nawet.

Postój zrobiliśmy w miasteczku Chiusa Klausen, kilka kilometrów przed Brixen. Kampera zostawiliśmy na parkingu po prawej stronie tuż za mostem. W sobotę od godziny 12 jest już bezpłatny. Na deptak niedaleko, kilka schodków w dół. Urocze miasteczko. Warto było tu zajrzeć chociaż na chwilę.

Dalsza trasa prowadziła przez Brixen i Dobbiaco do autostrady A10 w Spittal an der Drau w Austrii.

Planowaliśmy dojechać na wieczór do Mikulova w Czechach, ale nie daliśmy rady. Noc spędziliśmy na parkingu przy autostradzie.

Niedziela, 18 sierpnia 2019 roku.

Jak już tak wyszło to zdecydowaliśmy się zmienić plany. Pojedziemy do Brna. Byliśmy tam wiele lat temu i w pamięci zostało właściwie tylko to, że to ładne miasto.

I rzeczywiście, Czechy po raz kolejny nas nie zawiodły. Brno polecamy równie zdecydowanie jak Kromieryż czy Mikulov. Duża starówka, ładne uliczki, ciekawe budowle. Z

W informacji turystycznej Pod Zegarem dostaliśmy mapkę, ale niewiele z niej korzystaliśmy. Po prostu spacerowaliśmy sobie w ładnych miejscach bez jakiegoś szczególnego planu. Zjedliśmy też obfite drugie śniadanie.

I kolejna decyzja – na obiad pojedziemy do Pszczyny. Jakiś czas temu w barze przy rynku jedliśmy tam przepyszne śląskie frykasy.

Na miejscu, w Pszczynie, okazało się, że trwa jakiś festyn i tylko cudem znaleźliśmy miejsce dla kampera na niezbyt odległym parkingu. Okazało się też, że głodomorów takich jak my jest dużo więcej. Odstaliśmy swoje w kolejce więc tym bardziej ze smakiem zjedliśmy roladę śląską, kluski śląskie i śląską modrą kapustę. Wszystko śląskie, nie mogło być inaczej. Oj dobre było.

I to już koniec atrakcji tego wyjazdu. Pozostała już tylko żmudna droga do domu.

⇐poprzednia strona                                       kolejna⇒

⇐strona główna

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *