2011. Włochy. Dolina Aosty. Włoskie góry mają dużo do zaoferowania.

Ceny kempingu podaję dla 2 osób+namiot+samochód.

Wycieczki górskie zajmowały nam 7-8 godzin + dojazd 30-40 minut.

Sobota, 2 lipca

Około 7 rano wyruszyliśmy z Krakowa. W okolicach Wrocławia Jurek oznajmił, że nie najlepiej się czuje, chyba grypa go bierze. Szybka decyzja – szukamy noclegu jeszcze w Polsce, jakieś nieduże miasteczko niedaleko granicy i autostrady. Wybór padł na Legnickie Pole. I znów zupełnie przypadkiem odkryliśmy ciekawe miejsce. Samo Legnickie Pole nie rzuca na kolana, ale akurat trafiliśmy na HENRYKALIA  – festyn upamiętniający bitwę pod Legnicą i gdyby nie pieska pogoda byłoby naprawdę fajnie. Niestety z powodu deszczu i silnego wiatru odwołano fajerwerki. Znaleźliśmy tu kemping, ale zdecydowaliśmy się jednak na pokój z łazienką, lodówką  i telewizorem za 20 zł od osoby.  Po południu pospacerowaliśmy po deptaku w nieodległej Legnicy.

Niedziela, 3 lipca

Co prawda w strugach deszczu, ale za to w dobrym nastroju wyruszamy w dalszą drogę. Pierwsze przejaśnienia dopiero w okolicach Zwickau. Zatrzymaliśmy się tam na godzinkę. Ładne centrum, tylko puste i prawie bezludne.

Następny postój to BAMBERG –  miejsce ładniejsze i ciekawsze niż poprzednie, ale znów pokrapywało. Bamberg zdecydowanie powtórzymy kiedyś przy lepszej pogodzie.

A wieczorem spacerowaliśmy po bardzo długim i uroczym deptaku w Heidelbergu, ciepło, sporo ludzi, knajpki.

Poniedziałek, 4 lipca

Rano dojechaliśmy do Szwajcarii, było ciepło, ale nie upalnie. Postanowiliśmy nie jechać do zimnego, położonego u stóp lodowca kempingu w La Fouly tylko zostać w Martigny. Kemping tutaj okazał się luksusowy, ale bardzo drogi / 29 euro/. Całe popołudnie i wieczór spacerowaliśmy i podziwialiśmy jak szwajcarski samorząd dba o mieszkańców: kilkanaście kilometrów ścieżek spacerowych po obu stronach rzeki, park, basen, boisko, o ścieżkach rowerowych nie wspomnę. To wszystko w mieście ok. 15 tysięcy mieszkańców.

Wtorek, 5 lipca

Cudowna wycieczka na Col Ferret. Z parkingu w La Fouly, /kawałek za skrętem na znany nam już kemping/  weszliśmy na Petit Col Ferret, potem „kropkowanym” szlakiem na Grand Col Ferret następnie w dół i w ten sposób wyszła nam ładna pętelka. Było trochę stromo, ale żadnych trudności za to mało ludzi, zadziwiające kolory, zapachy trawy i kwiatów. Tam wysoko przecież dopiero wiosna.

Środa, 6 lipca

Rano Jurek skorzystał z dobrodziejstw cywilizacji /wi-fi/ i sprawdził pogodę. Prognoza dla Martigny była mało optymistyczna, więc przez Wielkiego Bernarda pojechaliśmy do sąsiedniej doliny do Aosty. Wybraliśmy Camping Ville D’Aoste w samej Aoście za 15 euro/noc. Łazienki były marne, ale woda gorąca cały czas i bardzo dużo przestrzeni, przez 10 dni było tam zaledwie kilka namiotów. Planowaliśmy pobyt 3-4 noce, a zostaliśmy 13 bo było co robić w okolicy. Postanowiliśmy bowiem nie szukać kempingów wysoko w górach, tylko dojeżdżać z Aosty do kolejnych dolin. I była to bardzo mądra decyzja, bo przynajmniej nie musieliśmy spać w ciepłych skarpetach i zimowych czapkach.

Czwartek, 7 lipca

Pogoda niepewna wiec w przerwie między opadami piesza wycieczka z kempingu do centrum Aosty. Jurek wynalazł piękny skrót, przez co po 15 minutach byliśmy już na deptaku i sprawdzaliśmy czy Włosi mają dobre lody i pizzę. Bardzo dobre.

Piątek, 8 lipca

Wycieczka do Lago di Place Moulin. Z parkingu przy zaporze rozpoczynało się kilka szlaków. Wybraliśmy taki wariant: szutrową drogą balkonową po lewej stronie jeziora doszliśmy do Rif. Prarayer, potem nadal drogą w głąb doliny. Doszliśmy do mostka i pięknego kanionu. Przy mostku skręciliśmy w lewo i minąwszy pomnik przyrody poszliśmy dalej kropkowanym szlakiem. Nie było tam żadnych trudności, jedynie trochę świeżego powietrza. Nawet ścieżka nie była bardzo wąska, swobodnie mieściły się dwa buty obok siebie. Zawróciliśmy w miejscu gdzie dolina kończy się  lodowcem i wróciliśmy tą samą drogą uciekając w ostatniej chwili przed deszczem. Trasa bardzo malownicza, nietrudna, dużo marszu prawie poziomo, niewiele podejść a widoki przecudne.

Sobota, 9 lipca

Trochę deszczowo i pochmurnie i nie ma mowy o wycieczce wysoko w góry, wiec w zamian organizujemy samochodową wycieczkę do Courmayour, ale oczywiście nie prostą i szybką drogą tylko balkonami i serpentynami. Jakże cudne widoki! Wąwozy, kaskady a w oddali lodowce. Samo Courmayour pięknie położone, ale strasznie zatłoczone, takie nasze Zakopane.

Niedziela, 10 lipca

Samochodem wyjechaliśmy na wysokość 1800 m. Z ośrodka narciarskiego PILA na wprost Aosty prowadzi kilka ładnych szlaków. Na początek wspięliśmy się na Punta del Drinc /2660/, następnie granią zeszliśmy na Col de Drinki i potem w dól. Wyszła nam ładna pętelka. Schodziliśmy nie szlakiem tylko trasą narciarską – prześliczną kwitnącą łączką. W ogóle dziś było sporo „poza trasą”. Już na początku jacyś Włosi wprowadzili nas w błąd i poszliśmy nie tak jak chcieliśmy. Przy budowie domku należało iść prosto a nie w lewo pod górę. Posłuchaliśmy ich i potem trzeba było ratować się „pionowo w górę” wzdłuż kolejki. Przepiękny był fragment szlaku na grani, sporo świeżego powietrza i cudne widoki na obie strony.

Poniedziałek, 11 lipca

Ujrzeliśmy MATTERHORN! Od strony włoskiej czyli Monte Cervinio. Samochodem do Cervinio /58km/. Tam zaszaleliśmy z kolejką i za 10 euro za osobę zaoszczędziliśmy z półtorej godziny marszu w górę i tyleż z powrotem. Wyjechaliśmy na 2500. Na przełęcz Col de Touleda /3302/ szliśmy ponad 2 godziny. Szlak był dość uciążliwy, szczególnie ostatni fragment, gdy Jurek poprowadził na skróty „pionową” ścianą po śniegu. Na samej przełęczy było zimno jak diabli. Chwilę jednak z zazdrością poobserwowaliśmy narciarzy jeżdżących poniżej na lodowcu. Matterhorn tylko parę razy wyłonił się zza chmur. Robi wrażenie! Z pewnością nie takie jak od strony szwajcarskiej, ale na widok szwajcarski jeszcze nas nie stać. Aosta punkt wypadowy także na Maternhorn.

Wtorek, 12 lipca

Ponownie pojechaliśmy do Pili i wybraliśmy szlak na Lac Chamole. Znad  jeziora poszliśmy bardzo przyjemnym choć stromym szlakiem na Col di Chamole /2641/. Z przełęczy ruszyliśmy w kierunku Punta Della Valletta.  Przy podejściu w skałach ogarnęła mnie lekka panika i weszliśmy tylko na Testa Nera/2819/ po czym ledwie oznaczonym na mapie i w terenie szlakiem zeszliśmy w dół.

Środa, 13 lipca

Cały dzień pada ale przynajmniej cieplutko. Zupełnie inaczej niż w ubiegłym roku na wysoko położonym kempingu, gdzie temperatury nawet w ciągu dnia nie przekraczały 10 stopni. Zakupy, w Aoście są wielkie supermarkety z tani żywnością, czytanie i błogie lenistwo.

Czwartek, 14 lipca

Val di Cogne. Parking w Valnontey 3 euro/dzień. Wybraliśmy kierunek Bivacco C.Pol i Rif. Sella a potem odgałęzienie na Rif. Sella. Zrobiliśmy więc ładną pętlę co zajęło nam 8 godzin. Odpoczynki po drodze były, ale bez spania i wylegiwania się w słońcu. Jedna z najładniejszych naszych wycieczek. Spora część szlaku wiodła widokowym balkonem. Najwyższy punkt to Penna Sengia /2617/. Miejscami było trochę świeżego powietrza, ale spoko. Po drodze podziwialiśmy i góry i świstaki i koziorożce. Z Aosty nie mamy zdjęć ale okolica sami popatrzcie

Piątek, 15 lipca

Val di Rhemes. Parking ostatni z możliwych /0,15 za godzinę/. Poszliśmy do Rif. Benevolo, potem w kierunku Col de Nivoletta. Przełęczy nie zdobywaliśmy bo byliśmy na niej dwa lata temu /z Ceresole Reale/. Okrążyliśmy taką fajną górkę-Truc S. Elena. W najwyższym punkcie GPS pokazał 2704 a  lodowiec był tak blisko… Szkoda, ale nie było już czasu. I jeszcze to halo słoneczne- zjawisko optyczne wcale nie tak częste do zaobserwowania. Zresztą cały wyjazd obfitował w spektakularne zjawiska: halo słoneczne, księżycowe, tęcze pojedyncze, podwójne. Jak wiadomo pełny półokrąg tęczy można zaobserwować jedynie w górach. Na niższych wysokościach możemy zobaczyć najczęściej tylko dwa nędzne ogryzki na jej końcach. Popatrzcie zresztą na zdjęcia w galerii. Ale wiadomo, zdjęcia to nie to …

Sobota, 16 lipca

Val Grisenche. Przepiękną widokową drogą pojechaliśmy do końca doliny aż pokazał się zakaz ruchu. Poszliśmy do Rif. Bezzi. Dwie godziny marszu bardzo łatwą drogą, potem jeszcze pół godziny w stronę lodowca. Można było pójść do Lago di S. Martino/godzina trzydzieści/, ale jakoś nam się nie chciało wspinać na 2700 i poszliśmy do lodowca. Tam dwie godziny leżenia, zbijania bąków, budowanie tamy, zmienianie biegu rzeki itp. Cudownie lajtowy dzień.

Niedziela, 17 lipca

Jeszcze większe lenistwo bo pada, więc dzień deptakowy w Aoście. Byłoby całkiem miło gdyby nie bolący ząb Jurka. Bardzo bolący.

Poniedziałek, 18 lipca

Bliskie spotkanie z włoską służbą zdrowia w izbie przyjęć w szpitalu a Aoście. Wszyscy bardzo mili, ale formalności, czekanie, jęczący mąż /już nie z bólu tylko ze strachu/, wszystko to trwało ze 4 godziny. Ale dobrze się skończyło. Zastrzyku nie było.

 Wtorek, 19 lipca

Od soboty zrobiło się trochę tłoczno na kempingu więc pora ruszać dalej. Przez Małego Bernarda pojechaliśmy do Francji. Było zimno i padało, nie było więc sensu jechać dalej i wyżej. Po wizycie w najbliższym Office du Torisme i obejrzeniu mapy postanowiliśmy zostać w Bourg St. Maurice. Tyle razy tędy przejeżdżaliśmy zatrzymując się jedynie na zakupy i tankowanie a tu okazało się że okolica jest naprawdę ciekawa i wiele rzeczy byłoby do zrobienia. Ale to chyba już nie w tym roku tym bardziej, że pogoda nie rozpieszcza.

Środa, 20 lipca

Kolejny deszczowy a więc deptakowo-zakupowy. Kemping /15 euro/ bardzo dobry, duże place, eleganckie łazienki, świetlica z telewizorem. Ładna ścieżka przez park do centrum, markety z przepysznymi croissantami też bliziutko.

Czwartek, 21 lipca

Pogoda niegórska, ale atrakcji nie brakuje też i w dolinach. Największą dla nas w Bourgu był tor dla kajakarstwa górskiego.Cały czas niezależnie od pogody trenowali tam zawodnicy, więc było na co popatrzeć. Im przecież wszystko jedno czy pada czy nie pada. I znów z zazdrością patrzyliśmy jak lokalne władze dbają o wygodę mieszkańców. Wzdłuż rzeki ścieżka spacerowo-rowerowa, wielki park, stadion, boiska, korty. Nie na wszystko trzeba ogromnych pieniędzy, często wystarczy odrobina wyobraźni i chęci. Czasem wystarczy posprzątać.

Po południu wybraliśmy się do Les Arcs. Ładne góry dookoła, ale to centrum narciarskie latem szare, ponure i po prostu brzydkie. Po paru latach znaleźliśmy więc we Francji jakieś brzydkie miejsce /ale tylko latem/.

Piątek, 22 lipca

Co dobre szybko się kończy. Pora wracać. Mamy czas, więc omijamy drogie francuskie autostrady i w ANNECY zamiast na wprost do Genewy kierujemy się na St. Julien de Geneve drogą N201. Za wielkim parkiem rozrywki, który widoczny jest z drogi i warto się tam zatrzymać choćby na chwilę wjazd na autostradę już za free. Bez problemu jedziemy dalej w kieruneku Lousanne. Potem jednak wybieramy drogę nie na Bern, bo tam zawsze zakorkowane, tylko na Neuchatel. Po lewej stronie jeziora brakuje jeszcze co prawda ze 30 km autostrady, ale i tak jechało się bardzo dobrze. Powrót do głównej autostrady Bern-Basel to koszmar. Prawie cała autostrada stała w korku nie wiadomo dlaczego, może to przez piątkowe popołudnie. Zrobiliśmy błąd, trzeba było zatrzymać się nad jeziorem i przeczekać, ale kto wiedział. W Polsce w takiej sytuacji z pewnością pomocne byłoby niezawodne CB ale tam tego nie używają.

Przeluźniło się odrobinę dopiero za Bazyleą, ale tak naprawdę swobodnie można było jechać dopiero za Norymbergą.

A tak dla zainteresowanych – wyjechaliśmy z Bourga przed godziną 9 rano w piątek. Z drobnymi przerwami  takimi jak tankowanie i posiłki oraz jednym dłuższym postojem w Krakowie , do domu, do Hrubieszowa dojechaliśmy na godzinę 22 w sobotę, tym razem w doskonałych nastrojach. Bardzo dobry czas. Przystosowanie samochodu do tego, by nawet w czasie jazdy jedna osoba mogła swobodnie spać na leżąco zrobiło swoje. Trzeba sobie bowiem uzmysłowić, że pokonanie tych paru tysięcy kilometrów jednym skokiem naprawdę nie jest takie proste tym bardziej, gdy często w samochodzie jest tylko jeden kierowca.

⇐ poprzedni wpis                                                kolejny ⇒

⇐ strona główna

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *