Nasza Ela to niespokojny duch (ciekawe po kim to odziedziczyła?). Po 3 latach pracy w Berlinie podjęła kolejne wyzwanie i 1 października 2018 roku rozpoczęła pracę w biurze Google w Dublinie. Jak tylko ogarnęła tam swoje sprawy wybrałam się w odwiedziny na 10 dni. Niestety, podobnie jak wcześniej w Berlinie musiałam radzić sobie sama, Jurek nie może sobie pozwolić na tak długi wyjazd.
Czwartek, 15 listopada
Około dziewiątej szczęśliwie dojechałam na lotnisko Rzeszów Jasionka. Lot Ryanair na trasie Rzeszów Dublin w obie strony kosztował mnie 360 PLN. W Dublinie wylądowałam o czternastej. Na stronie znalazłam informacje jak dojechać do centrum. Dzięki za przydatne informacje! Miałam odliczone 3.30 euro i bez problemu kupiłam bilet u kierowcy. Autobusem nr 16 dojechałam na O’Connell Street i wysiadłam naprzeciwko Informacji Turystycznej. Tam dostałam mapki i ulotki, mogłam więc spokojnie wyruszyć w kierunku miejsca pracy córki. Spotkałyśmy się w połowie drogi czyli prawie pod jej mieszkaniem. Chwila odprężenia: uff doleciałam, dojechałam, nie pobłądziłam. I już tego dnia wieczorem razem z Elą zachwycałam się wielkomiejskim gwarem w okolicach słynnego Temple Bar.
Piątek, 16 listopada
W piątek rano odprowadziłam Elę do pracy i parę minut po ósmej ze stacji Grand Canal Dock pojechałam kolejką DART do końcowej stacji Howth (Adult Day Return ticket=6,95 euro). Kalkulator cen biletów DART. Warto sprawdzić wcześniej godziny odjazdów, żeby potem za długo nie czekać.
Celem tego dnia były słynne Cliff Walk HOWTH. Do Howth dotarłam przed dziewiątą, informacja turystyczna w drewnianej budce widoczna była z daleka, ale niestety czynna dopiero od dziesiątej. Szkoda było czasu na czekanie, zrobiłam więc tylko zdjęcia wywieszonych tam mapek i ruszyłam w stronę klifów.
Szlaki rozpoczynają się jakieś dwa kilometry od punktu informacji turystycznej. Początkowo wszystkie wiodą tą samą trasą, nieźle oznaczone, ale trzeba być czujnym, bo sporo jest wydeptanych ścieżek. Ja cały czas trzymałam się fioletowych znaków. Oczywiście z dostępnych 4 wariantów szlaków wybrałam najdłuższy i jak się później okazało najbardziej atrakcyjny. Urzekające widoki na morze, spacer brzegiem klifu, ścieżki wzdłuż ogrodów albo kamiennych murków, odpoczynek na urokliwej plaży, niewielkie podejście na czerwone skały. Kiedy doszłam do punktu, w którym szlak skręca w „głąb lądu” zastanawiałam się czy nie wracać tą samą drogą, żeby jeszcze raz nacieszyć się widokiem klifów. Zdecydowałam się jednak zrobić pętlę. I to była bardzo dobra decyzja.
Trasa nic nie straciła na uroku, wiodła przez połoninkę, potem pole golfowe pokryte soczystą zieloną trawą (a jest połowa listopada). Za polem golfowym fioletowy szlak dołączył do krótszej trasy i doprowadził do stacji kolejki. Dotarłam tam około 13.00, więc spokojnie miałam jeszcze czas na spacer na cypel z latarnią. Morze było wzburzone i wiało tak mocno, że chociaż raz na coś moje zbędne kilogramy się przydały.
Przed piętnastą w pobliżu Crabby Joe’s zobaczyłam na parkingu kampera z polską rejestracją, ale podróżników niestety nie spotkałam. Musiałam już wracać. Okazało się, że na stacji w Howth była awaria, musieliśmy opuścić wagony kolejki i przesiąść się na autobus. Nie było to złe, bo wracałam inną trasą i miałam okazję obejrzeć inne miejsca odległe od centrum. Wieczorem znów spacer po zatłoczonych uliczkach centrum.
Sobota, 17 listopada
Wczesnym rankiem wyruszyłyśmy z Elą do Killiney – uroczej południowej dzielnicy Dublina. Ze stacji Tara do Killinay bilet Dart kosztuje 6.95 euro. Najpierw szłyśmy spory kawałek szeroką plażą, potem kamienistą dróżką wśród ogrodzonych murem rezydencji. Chodnikiem wzdłuż drogi dotarłyśmy do pięknego parku z obeliskiem na niewielkim wzgórzu. Z najwyższego punktu roztaczały się rozległe widoki na morze i malownicze miasteczka. Cudnie! Spośród kilku wariantów wybrałyśmy zejście stromymi schodkami w kierunku Dalkey, podziwiając po drodze wysokie urwiska i grupkę wspinaczy. Odpoczęłyśmy nieco w sympatycznej kawiarence w centrum tego miasteczka i ruszyłyśmy znowu w kierunku morza. Piękny, długi spacer promenadą. Było słonecznie i ciepło, mimo to widok kąpiących się w morzu był dla mnie jednak dość szokujący. Wspaniała wycieczka, zdecydowanie polecam odwiedzić Killiney i Dalkey!
Wieczorem spotkałyśmy się z koleżanką Eli. Masza mieszka w Irlandii od ponad 15 lat, ale od niedawna pracuje w Google. Na szczęście biegle mówi po rosyjsku więc świetnie nam się rozmawiało. Przy lampce wina dużo opowiadała nam o życiu w Irlandii.
Niedziela, 18 listopada
Pogoda dopisała więc wyruszamy na wycieczkę. Decydujemy udać się do miasteczka Malahide. To niecała godzina jazdy kolejką Dart na północ od Dublina. Wielu turystów zwiedza znajdujący się tam zamek, nam wystarczy tylko spacer po rozległym parku. Największa bowiem atrakcją była dla nas wędrówka bardzo szeroką piaszczystą plażą Malahide Beach. Wspaniałe widoki!
Poniedziałek,19 listopada
Jak w każdy dzień roboczy odprowadziłam Elę do pracy a sama wyruszyłam pieszo w kierunku południowej części Dublina. Tego dnia odwiedziłam kolejno Trinity College, Christ Church Cathedral, St.Patrick’s Cathedral, St. Kevin’s Church. Spacerowałam po spokojnych urokliwych uliczkach z domami z cegły. Dotarłam do Grand Canal. Piękna trasa wzdłuż kanału doprowadziła mnie do Barrow Street. Tam poczekałam na Elę i razem wróciłyśmy do domu.
Wtorek, 20 listopada
Długo oczekiwana wizyta w siedzibie Google! Widziałam już oficjalne zdjęcia biura ale jak zobaczyłam na własne oczy to przerosło moje wyobrażenia. Nie dziwię się że Google uznawany jest za jednego z najlepszych pracodawców na świecie. I raczej nie ze względu na zarobki, a warunki pracy i rozwoju. Portfel z pieniążkami można spokojnie zostawić w domu, wystarczy zabrać ze sobą identyfikator.
Firma zapewnia nieodpłatnie nie tylko doskonałe wyżywienie, ale też rozrywkę i zajęcia sportowe. Jest studio muzyczne, basen, siłownia, przychodnia. Dostajesz biurko z najwyższej klasy sprzętem, ale raczej nie masz szans siedzieć przy nim całe 8 godzin. Musisz iść na spotkanie w jakimś odlotowym pokoju, albo na lunch do którejś z kilku restauracji, a może na kawę po fińsku, chińsku, czy turecku (cokolwiek wymyślisz na pewno to znajdziesz w jednym z czterech budynków), a może rozbolały cię plecy i potrzebujesz chwili odpoczynku… Są fotele w każdym możliwym kształcie i kolorze, pufy wszelkich rozmiarów i stopniu miękkości, jest też hamak i kilka huśtawek na tarasie. Bez trudu znajdziesz biblioteczkę z ciekawą lekturą albo innego Googlersa, który wciągnie cię w jakąś fascynującą dyskusję. Możesz też zażyć ruchu: w wersji umiarkowanej będzie to mini golf, bilard, piłkarzyki albo inne FIFA.
Pracownicy mogą dwa razy w miesiącu zaprosić kogoś do firmy. Poszłyśmy tam przed ósmą, żeby bez tłoku obejrzeć najciekawsze miejsca. Sala z biurkami, pokoje spotkań, studio muzyczne, sale rozrywek, kawiarnie, taras. A potem królewskie śniadanie: do wyboru kilka dań ciepłych, wędliny, sery, sosy, pieczywo, płatki, jogurty, owoce, warzywa, świeżo wyciskane soki, wiele rodzajów kawy i słodkości. Na szczęście na tym śniadaniu brałam tylko mikroskopijne porcje ale przysmaków było tak wiele, że potem ledwo dotoczyłam się do parku St. Stephen’s Green. Nawet w listopadzie wygląda on pięknie! Duży staw z kaczkami, ładne drzewa, altanki, ławeczki, kilka ciekawych pomników.
Poszwendałam się potem po urokliwych uliczkach w okolicy Temple Bar, tych które wieczorem są strasznie zatłoczone. Teraz mogłam wreszcie dokładnie obejrzeć Molly Malone Statue i wejść na dziedziniec Dublin Castle. Po tylu wspaniałych miejscach zamek jakoś mnie nie zachwycił. Znajduje się w samym centrum, więc i tak nie szkodziło zajrzeć na chwilę. A jak się rozpadało na dobre to wróciłam do domu, przeczekałam deszcz i o odpowiedniej porze poszłam odebrać Elę z pracy. Bardzo polubiłam przemierzanie dwa razy dziennie tej trasy, szczególnie Grand Canal Square. Tego dnia postanowiłyśmy spędzić wieczór w domowym zaciszu.
Środa, 21 listopada
Rano troszkę padało, ale mimo to odprowadziłam Elę a sama poszłam do Merrion Square, chciałam zobaczyć Oscar Wilde Statue. Bardzo interesujący pomnik, przedstawia pisarza leżącego w niedbałej pozie na wielkim kamieniu. I ta kolorowa marynarka! Deszcz był jednak coraz większy więc wróciłam do domu. Nie na długo. Mąż koleżanki Eli pracujący w Facebooku zaprosił nas do siebie na lunch. Czyż mogłam odmówić Facebookowi? Nie mogłam i znów chodziłam z „rozdziawioną gębą”, bo jak się nietrudno domyślić warunki pracy w Facebooku są równie dobre jak w Google. To jest inny świat, inna jakość życia. Ale i wymagania stawiane kandydatom też są niemałe: biegły angielski to oczywiste, konkretne umiejętności i nawyki, ale też łatwość uczenia się, otwarty umysł a co najważniejsze tolerancja i szacunek dla wszystkich.
Po lunchu przeszłam przez Samuel Becket Bridge na drugą stronę rzeki Liffey. W okolicy Irisch Emigration Museum znajduje się wiele prestiżowych instytucji, jest to kolejne bardzo ładne miejsce na spacer. Urokliwe mostki, ścieżki, fontanny, skwerki.
Czwartek, 22 listopada
Rano znów odprowadziłam „dziecko” do pracy. Pogoda znacznie się poprawiła, więc poszłam jeszcze raz na północną stronę rzeki, w kierunku Henrietta Street. Przewodniki polecają odwiedzenie muzeum w jednej z kamienic, ale ja się nie zdecydowałam. Poszłam kawałek dalej do malutkiego parku King’s Inns i zrobiłam pętelkę wracając przez Mary Street.
Dublin jest już pięknie udekorowany na święta. Widać to na ulicach, pubach, sklepach, zwłaszcza w centrach handlowych. Może to i kiczowate, ale ja lubię ładnie oświetlone budynki, mieniące się lampki i kolorowe bombki na choinkach. Nie oparłam się pokusie i weszłam do jakiejś galerii. A tam już w progu bałwan macha do mnie przyjaźnie, Mikołaj chodzi po linie góra/dół, krasnale się poruszają i tylko wielkie bańki wiszą sobie spokojnie i pozują do zdjęć.
Gwoździem programu był jednak lunch w Google. Zdecydowałyśmy się na dania kuchni indyjskiej, nakładałam sobie tylko po odrobince różnych dań by spróbować jak najwięcej. Nie mogło zabraknąć też tego dnia indyka z nadzieniem i żurawiną, bo to przecież Święto Dziękczynienia. Było przepyszne! Po chwili oddechu pojechałyśmy jeszcze z córką na ostatnie piętro biurowca by wypić kawę z widokiem na Dublin.
Po południu pospacerowałam sobie znanymi już sobie uliczkami w okolicy, a wieczorem poszłyśmy do pubu posłuchać muzyki na żywo.
Rewelacja!
Piątek 23 listopada
Phoenix Park – podobno największy w Europie. Do parku poszłam południową stroną rzeki, dotarłam do Visitor Center, jest tam toaleta, kawiarnia, niewielka wystawa. Największą atrakcją Phoenix Parku są jelenie, które wylegują się w trawie albo spacerują po łące. Nie boją się ludzi, można im się przyjrzeć z bliska i zrobić milion zdjęć. Wracając wstąpiłam jeszcze do National Museum of Ireland Decorative Arts and History Exhibition. Zaciekawiła mnie wystawa dawnych strojów oraz mebli, z pewnością zechcę tu wrócić jak będzie więcej czasu, tym bardziej że wstęp jest wolny.
Tego dnia zrobiłam z pewnością ponad 15 kilometrów.
Na zakończenie wieczorem poszłyśmy na Fish&chips i jeszcze raz do pubu posłuchać muzyki na żywo.
Sobota 24 listopada
O jedenastej miałam lot do Rzeszowa. Na lotnisko dostałam się bez problemów.
Już po tej jednej, za krótkiej jak się oczywiście okazało wizycie pokochałam Dublin za jego „spacerowość”. Wszędzie chodziłam na piechotę, robiłam po kilkanaście kilometrów dziennie stale w ładnych miejscach. Zawsze znalazło się fajne miejsce na odpoczynek o co zwykle trudno jesienną porą. Przepiękne są bulwary po obu stronach rzeki Liffey oraz Grand Canal, oraz liczne mosty drogowe albo piesze, parki i skwery. Nie musiałam się stresować i śledzić mapy, bo jak się pogubiłam wystarczyło zapytać, w którym kierunku jest rzeka. Zachwycałam się Dublinem bladym świtem kiedy ulice były puste. Polubiłam zatłoczone ulice i puby wieczorem, ludzie śpiewają, bawią się dobrze razem chociaż są z różnych krajów i w różnym wieku.
Zdecydowanie polecam wycieczkę do Dublina. Pozytywnie zaskoczyła mnie pogoda, dużo czasu udało się spędzić poza domem. Nie miałam czasu na nudę. Wyjazd poza „obleganym” terminem ma wiele zalet: tanie loty Ryanair, tańsze noclegi, mniejszy tłok.