2018. Bałkany po raz pierwszy.

Kalendarz podarował nam w tym roku dwa dni świąteczne w maju. Dodaliśmy do tego jeszcze 13 dni urlopu i wyjechaliśmy na trzy tygodnie. Kierunek: Macedonia, Grecja. W maju była szansa na piękną, niezbyt upalna pogodę, gdyż dla nas warunki panujące tam w lecie są nie do przyjęcia. Zaopatrzyliśmy się w mapy, przewodniki, przeczytaliśmy blogi podróżników (dziękujemy!). Wydawało mi się, że jesteśmy nieźle przygotowani na nowy kierunek. Najbardziej obawiałam się kłopotów z komunikacją, bo to ja jestem od gadania. Niepotrzebnie, ponieważ i w Macedonii i w Grecji praktycznie wszyscy mówili po angielsku, stale spotykaliśmy się z życzliwością i sympatią. Plany były takie: poprzez góry Macedonii przejeżdżamy do północno-zachodniej części Grecji w góry Pindos, następnie zwiedzamy Meteory. Potem w Salonikach odbieramy z lotniska Elę i wyruszamy na półwysep Chalkidiki. Po tygodniu wracamy do Salonik, wyprawiamy dziecko do Berlina i resztę czasu spędzamy w północnej części Grecji. Nie chcieliśmy już za bardzo oddalać się od domu.

Okazało się w czasie wyprawy, że sporo czasu zajęła nam jazda samochodem, zrobiliśmy bowiem łącznie prawie  5500 km. Wycieczek typowo górskich było co prawda niewiele, ale urzekły nas greckie plaże, te dzikie i te  zagospodarowane, piaszczyste i kamieniste, łatwo dostępne i w maju prawie bezludne. W czasie wyjazdu staraliśmy się dotrzeć do miejsc najbardziej polecanych przez innych Blogerów i w większości przypadków nie zawiedliśmy się. Podobał nam się Kanion Matka i Ochryd w Macedonii, Wąwóz Vikos, Meteory i Chalkidiki w Grecji. Potwierdziły się informacje co do jedzenia: niedrogo i bardzo smacznie i Macedonii i w Grecji.  Ale to nie wszystko przecież. Byliśmy także w miejscach, o których internet milczy a teraz niejako uzupełniamy tę lukę.

Nie sposób nie wspomnieć jednak i o pewnych mankamentach. Brak było informacji turystycznej, przynajmniej takiej do jakiej przywykliśmy we Francji czy we Włoszech. W Grecji nie zawsze było czysto a w Macedonii to już dramat w tym zakresie. Dużo było też bezpańskich psów i kotów, które choć nieagresywne często bywały uciążliwe.

Wyruszyliśmy w piątek 27 kwietnia 2018 roku o  godzinie 15. Granicę przekroczyliśmy w Barwinku. Postanowiliśmy nie kupować słowackiej winiety. Odcinek pomiędzy Preszowem a Koszycami i dalej do granicy węgierskiej pokonaliśmy zwykłymi drogami, które okazały się zresztą całkiem przyzwoite. Na Węgrzech kupiliśmy jednak winietę, zapłaciliśmy 9000 forintów. Około północy minęliśmy Budapeszt i zatrzymaliśmy się na nocleg gdzieś na autostradzie.

Spaliśmy krótko, bo już o szóstej rano – a była to sobota 28 kwietnia – stanęliśmy na granicy węgiersko-serbskiej. I tu niespodzianka: kolejka że ho-ho. A dobrzy ludzie radzili przecież na forum, żeby jechać na mało uczęszczane przejście Kelebija (czynne 7.00-19.00). Myśleliśmy, że tak rano i w tym terminie będzie pusto. Nie było niestety i przestaliśmy na granicy prawie półtorej godziny. Późniejszy przejazd przez Serbię raczej spokojny i nudny  nie licząc zakorkowanego centrum Belgradu. Jakieś przebudowy, jakiś wypadek a czas leci. Za autostrady płaciliśmy kartą, całość opłat 2490 dinarów przy kursie około 118 dinarów za euro. Na przejściu granicznym serbsko-macedońskim zameldowaliśmy się o 17.00. Tutaj nie było dużej kolejki, kontroli też. Na terenie stacji paliw zaraz za granicą jest bankomat, ale nie w budynku z kasami, tylko troszkę w głębi. Wypłaciliśmy tam troszkę pieniążków gdyż planowaliśmy pozostać w Macedonii odrobinę dłużej.

Około 19 dotarliśmy do miejscowości Matka, by obejrzeć polecaną przez wszystkich internautów atrakcję Macedonii Kanion Matka. Troszkę oszołomieni podróżą zamiast jechać prosto do kanionu zjechaliśmy lekko w dół na miejsce piknikowe przy jeziorze. Z daleka wyglądało atrakcyjnie, okazało się jednak, że ten teren rekreacyjny czasy świetności dawno ma już za sobą. No ruina po prostu, zarośnięte, zardzewiałe, zaśmiecone. Próbowaliśmy znaleźć jakieś znaki kierujące do wąwozu, ale żadnych informacji nie było. Doszliśmy pieszo do sklepu we wsi, żadnych map nie było, ale przynajmniej pani powiedziała nam jak dojechać do kanionu. Droga była ciasna, troszkę stroma i kręta a i ruch spory. Dobrze, że to był już późny wieczór, bo bez trudu znaleźliśmy ładne miejsce na parkingu w Kanionie Matka (41.95899 021.29556). 

Wielce urokliwy był tego dnia wieczorny spacer w blasku księżyca. Sceneria była taka, że szybko zapomnieliśmy o długiej i męczącej podróży. Jak się okazało pozostaliśmy tam dwie noce. Na parkingu dostępne było poidełko z wodą, śmietniki i Toi-Toi.

Niedziela, 29 kwietnia

Wstaliśmy raniutko. Udało nam się znaleźć tablicę z schematem stojącą przed wejściem na szlak. Wyglądało na to, że możemy zrobić ładną pętelkę więc ruszamy. Ścieżka wiodła łagodnie w górę, bardzo przyjemna trasa: na mapie zaznaczona zielonym kolorem, w terenie z rzadka czerwoną plamką. Dotarliśmy do monasteru św. Mikołaja a tam bardzo ładne miejsce biwakowe: altanki, ławeczki, stara cerkiewka, knajpka z kawą, pepsi i rakiją.

Popatrzyliśmy na góry, na wspinających się po skale obok alpinistów, wypiliśmy kieliszek rakiji i odważnie ruszyliśmy w dół stromą ścieżką w kierunku zalewu. Schodziliśmy szybko, a jak zobaczyłam jeden po drugim dwa węże (chyba żmije) to już prawie biegiem. Doszliśmy do jeziora a tam koniec szlaku! Masakra! W górę wracać strach, wzdłuż brzegu w jedną i w drugą stronę skały i szlaku nie ma. Po drugiej stronie widzimy tłumy ludzi, pływają łódki, kajaki, ale jak tam się dostać? Wpław? Wypatrzyliśmy na drzewie kawał stalowej blachy i pręt. Walnęłam tym prętem trzy razy. Dźwięk był donośny, zobaczył nas ktoś z wypożyczalni łódek na drugim brzegu, pomachał, więc czekamy.

Długo tam staliśmy, bo mieli duży ruch w wypożyczalni ale w końcu przypłynął do nas kajakiem młody chłopak i przyholował kajak dla nas. Wróciliśmy szczęśliwie na „właściwy” brzeg jeziora. A tam już normalnie jak to w niedzielę tłum i atmosfera odpustu. Ładne miejsce i blisko Skopje, więc nie dziwota. Szkoda, że poprzedniego wieczoru nie dotarliśmy z parkingu do tego właśnie miejsca, bo tam było sporo tablic informacyjnych, może łatwiej byłoby zaplanować zwiedzanie. Poszliśmy więc kawałek szlakiem pieszym w głąb kanionu, ale szybko zawróciliśmy, zbyt wielki tłok na tej wąskiej trasie odebrał jej cały urok. Wróciliśmy w pobliże kampera.

Na parkingu ruch straszny ale my posiedzieliśmy sobie obok nad szumiącą rzeką. Ładne miejsce, tylko strasznie (to niemal norma) zaśmiecone. Zjedliśmy w knajpce obiadek z dobrym macedońskim winem i około godziny 17 licząc, że tłok będzie mniejszy wróciliśmy do kanionu. Rzeczywiście, ludzi już było znacznie mniej i mogliśmy się spokojnie rozejrzeć. Do wyboru były 4 opcje:

  • Szlak pieszy półką skalna w głąb kanionu
  • Wypożyczenie kajaka
  • Rejs łodzią: 200 Din/osoba bez zwiedzania jaskini
  • Rejs łodzią: 400/Din osoba ze zwiedzaniem jaskini krasowej.

Wybraliśmy ostatnią możliwość. Rejs trwał około godziny łącznie ze zwiedzaniem jaskini krasowej. Płynęliśmy z grupką młodych Węgrów. Siedzieliśmy sobie wygodnie, podziwialiśmy piękno przyrody, sympatyczny „kapitan”- przewodnik żartował, potem cierpliwie czekał, aż się wszyscy napatrzymy na cuda w jaskini. Zdecydowanie polecamy !

 Poniedziałek, 30 kwietnia

Wczesnym rankiem wyruszyliśmy w stronę Parku Narodowego Mavrovo. Jest tam gór bez liku a najwyższy szczyt Korab ma ponad 2700 m/npm. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w TETOVO. Zaparkowaliśmy przy domu handlowym PALMA, co prawda ponad kilometr od centrum miasta, ale przynajmniej bez stresu, bo w tym centrum tłok i ścisk był straszliwy. A my lubimy chodzić pieszo. W Tetovo znaleźliśmy kilka atrakcji:

  • Malowany meczet,
  • ulicę, przy której były dziesiątki sklepów, wszystkie z sukniami balowymi, było to tak niezwykłe, że Jurek przyglądał się z ciekawością i wręcz zachęcał mnie, żeby wejść do środka. Teraz żałuję, że nie skorzystałam z okazji :).
  • Posterunek Policji: czytaliśmy na forach o obowiązku meldunkowym, podjęliśmy więc próbę dopełnienia formalności. Niestety nieudaną, policjant powiedział, że musimy podać adres osoby, hotelu lub kempingu, a my nie mieliśmy żadnego adresu. Postanowiliśmy znaleźć kemping chociaż na jedną noc.
  • Targ z warzywami, bankomat, dobrą kawę, bałkańskie słodkości (zbyt słodkie).

Nie znaleźliśmy za to żadnej informacji turystycznej, ani mapy.

Już po południu dotarliśmy do Informacji Turystycznej w Mavrovi Anovi (kilometr za wioską). Pan był bardzo miły, ale informacji uzyskaliśmy niewiele, raczej ulotki reklamowe restauracji i hoteli. Była tylko jedna mapa, a i to nie trekkingowa tylko dla rowerzystów. Kupiliśmy jednak tę mapę i bilety do parku. Chcieliśmy się gdzieś zameldować. Pan polecił nam kompleks wypoczynkowy KORAB, 7- 8 km w kierunku Mavrovo. Pojechaliśmy tam niezwłocznie. Kompleks to restauracja, hotel, parking i kemping, Wi-Fi w miejscowości Trnica (41.710093, 20.688076). Miejsce dla kampera to zaciszny placyk wyłożony kostką, obok duża łazienka 2 kabiny i 2 toalety. W recepcji zostawiliśmy paszporty i zostaliśmy zameldowani. Za nocleg zapłaciliśmy 10 euro.

Postanowiliśmy pojechać tego dnia do polecanego przez wielu miasteczka GALICZNIK. Wspięliśmy się wysoko serpentynami na rozległy płaskowyż aż na wysokości około 1700 m/npm trafiliśmy na fragment drogi zasypany śniegiem. Obok był objazd, dosłownie kilkadziesiąt metrów, ale bardzo wyboisty, auta osobowe jakoś sobie radziły, chociaż niektóre też się wycofywały. Nasz kamper ma nisko zbiorniki z wodą i musieliśmy zawrócić. Z wielkim żalem, bo droga dalej wiła się już po połoninach, przepiękne miejsca. Pojechaliśmy jeszcze do samego Mavrova, by obejrzeć słynny kościół w wodzie. Miejsce owszem ładne, zrujnowany kościółek ładnie położony, ale dojście do niego zaniedbane, nie oznaczone. Nic nas nie zachęciło do pozostania tutaj dłużej. Wróciliśmy na kemping. Jedzenie w restauracji przyhotelowej było wyśmienite.

Wtorek,1 maja

Leniwy słoneczny poranek. Mieliśmy pozostać w tych górach dłużej, ale kompletny brak informacji a do tego śnieg zalegający jeszcze dość nisko uniemożliwia nam zrobienie dobrych wycieczek. Szkoda czasu, tyle jeszcze przecież przed nami. O godzinie 10 ruszamy w kierunku OCHRID. Po drodze próbujemy wjechać w boczną drogę do Monaster Strezimer, ale asfalt zaraz się kończy. Spotkani pogranicznicy twierdzą, że naszym sprzętem ciężko będzie dojechać. Zawracamy.

Kilku kilometrach znowu skręcamy w boczną drogę na Nistrovo, początkowo pojawia się przepiękne miejsce piknikowe.  Łączą się tam trzy szumiące rzeki dookoła las, skały, cudnie. Zaraz jednak asfalt zamienił się w szuter i zaczęły się wyboje. Znowu wycofaliśmy się do głównej drogi. Po chwili jazdy patrzę a w pobliżu jakiejś chaty idzie niedźwiedź. Jurek stwierdził, że chyba za dużo było tej wiśniówki poprzedniego wieczoru, ale zawrócił natychmiast, chwycił aparat, ale z auta nie wychodził. Faktycznie mały niedźwiadek buszował koło chaty, potem wyszedł na drogę i pobiegł do lasu. Nie wiemy jak daleko była jego mama :).  W każdym razie woleliśmy na nią nie czekać.

Potem kolejna próba bocznej drogi, tym razem do Zhirovnica. Tutaj asfalt był do końca, tylko wąsko i bardzo stromo. Zawróciliśmy na dużym parkingu, piękne góry dookoła, ale pieszo i tak dalej nie pójdziemy. Wracamy więc do głównej drogi i już grzecznie jedziemy aż do miasteczka Debar. Przepiękne widoki, cały czas piękne góry, jezioro w dole. Ruch był spory, bo to święto. Zatrzymaliśmy się na spacer i na kawę w tym cudnie położonym miasteczku. Wszędzie góry dookoła miasta. Cała droga z Mavrova do Ochrid przez Debar jest bardzo widokowa i godna polecenia. Jedynym mankamentem jest brak punktów widokowych. Nie ma gdzie się zatrzymać i popatrzeć. Jest trochę maleńkich zatoczek, ale zaśmieconych niemiłosiernie. Udało nam się znaleźć w miarę czyste miejsce dopiero jak skręciliśmy w boczną drogę. Posiedzieliśmy tam chwilę, wspięliśmy się też na pobliską grań dla lepszego widoku. Na wieczór i nocleg zatrzymaliśmy się w miasteczku Struga, w północnej części jeziora ochrydzkiego. Nocleg na parkingu w centrum, bez żadnych udogodnień (41.174538, 20.675849) naprzeciw plaży miejskiej. W Strudze jest ładny deptak, bulwar, kawiarenki, knajpki, było gdzie pospacerować wieczorową porą.

Środa, 2 maja.

O piątej rano zostaliśmy obudzeni przez muezina głośno wzywającego wiernych do modlitwy z pobliskiego meczetu. W tej części Macedonii, już od granicy z Serbią aż do Strugi właśnie widzieliśmy bardzo dużo meczetów, wszystkie nowe, błyszczące. Właściwie z każdego zakątka dostrzec można jakiś minaret, na ulicach wiele kobiet nosi chusty.

Skoro  już zostaliśmy obudzeni nie tracąc czasu jeszcze spacer i rzut oka na jezioro zupełnie inne niż wieczorem

i wyjazd do OCHRID. Kampera w Ochrydzie zostawiliśmy na polecanym przez internautów parkingu przy plaży miejskiej (41.118507, 20.786202). Na całym wielkim asfaltowym placu stało tylko jedno nasze auto. Stamtąd wyruszyliśmy w kierunku twierdzy, z parkingu widać było wyraźnie zakosy szlaku na stoku góry. Bardzo ładna trasa, ścieżka wyłożona kostką lub kamieniami (tylko malutki fragment wzdłuż plaży został chyba zniszczony przez sztorm). Dotarliśmy do murów miejskich i głównej bramy. Tam już były jakieś informacje, tablice z mapami. Zobaczyliśmy teatr antyczny, monastyr i weszliśmy do wnętrza twierdzy (40 Din/osoba). Z punktów widokowych w twierdzy roztaczały się fantastyczne widoki, aż szkoda było stamtąd schodzić. Zeszliśmy jednak nad jezioro i promenadą dotarliśmy aż do portu.

Z powrotem ominęliśmy miasto drewnianymi pomostami brzegiem jeziora aż do cerkwi St. Jovani. W ten sposób zrobiliśmy piękną pętelkę, kilometrów niemało, ale chodzić to my akurat lubimy. Byłam zachwycona.

Po południu już pojechaliśmy drogą wzdłuż wybrzeża w stronę Albanii szukać kempingu (znów chodziło o ten nieszczęsny meldunek) ale oba z tych zaznaczonych na mapie były nieczynne. Zjedliśmy więc obiad w uroczej knajpce nad samym jeziorem (jedzenie znów było wyśmienite) i wróciliśmy na nocleg do Ochrid. Zatrzymaliśmy się na niewielkim parkingu przy porcie ( 41.102730, 20.807373) w Ochridzie, znów naprzeciw plaży. A wieczorem spacer promenadą do centrum i z powrotem. To lubię!

Czwartek, 3 maja

Piękne jezioro Ochrid, ale nas jednak ciągnie w góry. Celem jest Pindos w Grecji ze swoją największą atrakcją kanionem Vikos. Najkrótsza droga prowadzi przez Albanię. Z Ochrid kierujemy się więc na południe a przejście graniczne Ljubanista pokonujemy w 3 sekundy: paszporty, dokąd jedziecie? Miłej podróży! O meldunki nikt się oczywiście nie zapytał, pewnie martwiliśmy się niepotrzebnie.

Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę nad jeziorem w albańskim kurorcie Pogradec. Krótki spacer w centrum, tu już nie jest tak ładnie jak w Macedonii.

O dziwo, znaleźliśmy informację turystyczną. Dalej droga SH3 Pogradec – Korce była bardzo dobra, zjedliśmy śniadanie w barze przy stacji benzynowej płacąc kartą (tylko Visa).

Zachęceni niezłym asfaltem skręciliśmy na drogę SH 75 Korce – Lesovic. Droga ta na mapie wyglądała podobnie jak ta którą właśnie jechaliśmy, ale w realu…Pierwszy kilometr w remoncie, jechaliśmy po kamieniach z nadzieją, że za chwilę będzie lepiej. I było! Jakieś 15-20 kilometrów dobrego asfaltu. Dalej to już jeden wielki dramat: zakręty, serpentyny, góra-dół, góra-dół, znikający asfalt, szuter, wyrwy, dziury i to przez kolejne 70 kilometrów. Dlaczego nie zawróciliśmy? Bo nie mogliśmy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, wydawało się, że tylko ten kawałeczek i już będzie asfalt. I rzeczywiście co jakiś czas pojawiały się jakieś jego resztki. Trasę Pogradec-Leskovik jechaliśmy prawie 6 godzin. Może nasz kamper nie jest demonem szybkości, ale 100 kilometrów w 6 godzin? Nawet z krótkimi postojami to chyba zbyt wiele.

W tym samym kierunku jechał trzymając się blisko nas tylko jeden kamper na dużym terenowym samochodzie. Minęliśmy dwa kampery, spotkaliśmy też kilka aut osobowych, bo przecież tam mieszkają ludzie. Dla samochodu taka trasa to dramat, ale dla oka podróżnika rewelacja! Wysokie góry, płaskowyże, wąwozy, skałki, łączki, strumyczki, cudnie!

Teraz już wiemy, że w Leskovik popełniliśmy błąd: był tam drogowskaz Tre Urad w lewo (nie było tej drogi na mapie, jak się okazało z prawdziwym asfaltem), nawigacja skierowała nas jednak prosto do Melissopetra. I to właśnie ten odcinek drogi był najgorszy. Jedynym pocieszeniem pozostają obłędne widoki. Granicę pokonaliśmy bez problemów, czekaliśmy chwilę na obsługę, chyba nie mają tu zbyt wielu turystów. Pewnie mimo popołudnia biliśmy tego dnia pierwszymi klientami i kto wie czy już nie jedynymi. Paszporty i szerokiej drogi – tak wyglądała kontrola.

W Grecji jest asfalt! Bez dziur! Drogi szerokie! Po cały dniu emocji zatrzymaliśmy się w małej miejscowości KALPAKI. Jest tam parking dla kamperów (39.885393, 20.623863), ogrodzony, wysypany żwirem. Z udogodnień woda i śmietniki. Szału nie ma, ale ładna okolica, jest sklep, knajpka, cukiernia. I blisko w góry. Jak się okazało nocowaliśmy tam jeszcze raz, którejś z następnych nocy.

Piątek, 4 maja

Rano pojechaliśmy do KONITSA. Zjechaliśmy z drogi głównej nie pierwszym tylko drugim zjazdem i po kilku zawijasach wylądowaliśmy na dużym parkingu niedaleko centrum. Dalej szkoda jechać, bo uliczki ciasne, strome i zatłoczone. Miasteczko sympatyczne, pospacerowaliśmy, odwiedziliśmy punkt Informacji Turystycznej, w księgarni kupiliśmy mapę. Potem przejechaliśmy na parking przy wejściu do wąwozu AOOS GORGE. Efektowne wejście na szlak: stary kamienny łukowaty most, dalej spacerowa trasa wzdłuż szumiącej rzeki w kierunku Μonastery of Stomio. Końcowy fragment podejścia do monasteru był stromy. Ale panorama z punktu widokowego przy klasztorze… WOW!

Parking przy zabytkowym moście w miejscowości Konitsa (40.037185, 20.744880) tak nam się spodobał, że postanowiliśmy zostać tam na noc. Z udogodnień na miejscu były tylko śmietniki. W nocy most jest pięknie oświetlony.

Sobota, 5 maja

Cichy poranek, kawusia z widokiem na przychmurzone góry, pięknie! Wybraliśmy się na kolejny szlak: jadąc z Konitsa w kierunku Ioannina, niedaleko miejscowości Kalithea skręciliśmy w drogę kierującą na parking dla kamperów. Warto jednak minąć go i jechać dalej do końca drogi. Tam przy kolejnym urokliwym kamiennym moście zaczyna się szlak pieszy w górę rzeki, a kończy się  z kolei szlak kajakowy/pontonowy.

Zrobiliśmy pieszą wycieczkę w górę rzeki. Trasa była bardzo łatwa, ale trzeba było patrzeć pod nogi. Uwagę zwracają przepiękne stare drzewa powyginane w dziwne kształty oraz sama rzeka niosąca wodę niebywałej czystości. Pogoda bardzo niepewna, widzieliśmy jednak wielu śmiałków w kajakach i na pontonach. Do końca szlaku nie udało się dojść, burza nas przegoniła. Ledwo wpadliśmy do kampera jak lunął deszcz, a potem grad.

Tego dnia wieczorem po raz drugi wylądowaliśmy na parkingu dla kamperów w Kalpaki. Udało się jeszcze wyjść na spacer.

Niedziela, 6 maja

Rano znów pochmurnie, wyższych partii gór nie widać. Trochę szkoda wspinać się wysoko w chmury, gdy nic nie widać. Przed nami największa atrakcja, polecany przez wszystkich wąwóz VIKOS. Jedziemy jednak, na szczęście chmury się podnosiły i gdy dojechaliśmy do Monodendri i punktu widokowego Oxia na samym skraju wąwozu prawie nic już nie zasłaniało widoku. Potem, gdy spacerowaliśmy w samym Monodendri i stamtąd zrobiliśmy pieszą wycieczkę na kolejny punkt widokowy Agia Paraskevi słońce grzało już pełną mocą. Samego Wąwozu VIKOS nie sposób opisać. Trzeba to zobaczyć samemu. Koniecznie!

Po południu zjechaliśmy do Kipi. Malutka wioska, okolica przepiękna: wąwozy, skałki, kamienne mosty.

Postanowiliśmy zostać na noc, ale nie w Kipi, tylko w nieco wyżej położonej wioseczce Kokon. Przed wioską jest duży parking (39.871236, 20.771413), dwie zadaszone altanki, woda, kosz na śmieci i wspaniały widok na ścianę wąwozu Vikos!!!

Poniedziałek, 7 maja

Rano budzimy się z pięknymi widokami zamglonego wąwozu.

Z Kokon pojechaliśmy do Vradeto, gdzie zaczyna się pieszy szlak na punkt widokowy po drugiej stronie wąwozu. Położony jest on prawie naprzeciw punktu widokowego Oxia. Dla kampera  był to wysiłek nie lada: stromo i kręto, ale chociaż asfalt bez zarzutu. Droga długa, za to widokowa, szczególnie  w okolicach miejscowości Kapesovo. Jest tam kilka zatoczek. Warto zatrzymać się i podziwiać wspaniałe krajobrazy. Atrakcją tego miejsca jest też stara droga – widoczne są jej zakosy na pionowym wręcz stoku, obecnie jest to szlak pieszy. My jednak wybraliśmy wariant samochodowy. Z miejsca gdzie kończy się już droga asfaltowa przejście do punktu widokowego to lekki spacerek.  30 minut podejścia, 30 minut och! i ach! na miejscu i 30 minut powrót. Cała wycieczka piesza niecałe dwie godziny. Cisza, spokój, spotkaliśmy grupkę 3 osób.

I to już koniec naszego pobytu w Pindos. Nie mamy więcej czasu. Po południu ruszyliśmy w kierunku Meteora. Postanowiliśmy ominąć Joanninę i przed miastem skręciliśmy w drogę E92, po północnej stronie jeziora. Było trochę wspinania się i  serpentyn, więc przy pierwszej okazji wjechaliśmy na autostradę. (wjazd nr 6 – zjazd 7V, koszt 2,50 euro). Około godziny 17 dotarliśmy do miejscowości KALAMBAKI położonej u stóp Meteorów. Meteory robią wrażenie! W Informacji Turystycznej pozwolono nam zrobić zdjęcie schematycznej mapki, polecono nam też obejrzenie filmów o atrakcjach regionu. Filmy były bardzo ciekawe, w 3D, bezpłatne, po angielsku.  Potem cały wieczór szwendaliśmy się po Kalambace podziwiając otoczenie. Ciężko nam było znaleźć ładne miejsce na nocleg (stromo), więc zostaliśmy na parkingu przy ulicy w centrum Kalambaki (39.707886, 21.619879).

Wtorek, 8 maja

Bladym świtem wyruszyliśmy na szlak monasterów. Zmuszeni byliśmy wybrać wariant samochodowy, bo troszkę padało. Podjeżdżaliśmy swobodnie do kolejnych monasterów, ale już od godziny 9 zaczęło się pojawiać coraz więcej autokarów i zrobił się tłok. Najlepsza była jednak kawalkada francuskich C5. Chyba z 50 kolorowych „cytryn” robiło tłok i zamieszanie ale bardzo sympatyczne i wesołe to było. Zdecydowaliśmy się na odwiedzenie tylko jednego klasztoru – Świętej Trójcy. Pozostałe podziwialiśmy z zewnątrz i z bliska i z daleka. Niesamowite były to widoki.

Po południu wyruszyliśmy w kierunku Olimpu. Nie mieliśmy zamiaru Go zdobywać! Chcieliśmy tylko popatrzeć z daleka. Część drogi przejechaliśmy autostradami ale to droga zabawa. Kamper liczony jest jak samochód ciężarowy, decyduje wysokość ponad 2,2 m i płaci się dwukrotnie więcej niż za samochód osobowy. Wniosek: trzeba omijać autostrady, więcej się zobaczy i trochę zaoszczędzi. Ale co zrobić jak nam się zawsze spieszy. Zatrzymaliśmy się niedaleko miasta Katerina, przy plaży kilka kilometrów za PARALIA. Przy plaży był wielki parking (40.306328, 22.618318) pusty całkowicie, obok czynny był bar i sklep. Z udogodnień na miejscu to woda, śmietniki i Toi Toi. Plaża piaszczysta, w obie strony po horyzont. Przespacerowaliśmy się promenadą w kierunku miasta, na kolację poszliśmy do pobliskiej tawerny przy skrzyżowaniu ze światłami. Jedzenie znakomite, ceny przyzwoite, gospodarze mili, karta po grecku, angielsku i po rosyjsku. Cóż chcieć więcej?

Środa, 9 maja

Poranna kawa: cisza, spokój, pusta plaża (pusta w sensie ludzi, bo śmieci jednak były). A jaki piękny wschód słońca nad morzem!

Pól dnia przesiedzieliśmy gapiąc się to na morze, to na Olimp lekko spowity chmurami. Bajka!

Potem pojechaliśmy w kierunku Salonik, obwodnicą ominęliśmy miasto i próbowaliśmy znaleźć miejsce na nocleg. Najpierw w polecanym przez internautów Angelochori (40.497183, 22.816975). Miejsce było owszem ładne, ale zapachy już nie, gdzieś niedaleko szambo musiało wylewać się do morza. Szybko postanowiliśmy znaleźć inne miejsce na nocleg. Znaleźliśmy takowe w Neoi Epivates ( 40.503562, 22.901097): szeroka ulica, miejsca parkingowe wzdłuż promenady, sporo zieleni. Cudny był wieczorny spacer promenadą z knajpkami, barami,  z widokiem na oświetlone Saloniki. Jednak nie dane nam było się wyspać tej nocy. Jeszcze przed północą pojechaliśmy do Salonik na lotnisko gdzie odebraliśmy nasze dziecko kochane. Ela wygospodarowała kilka dni urlopu i przyleciała do nas z Berlina. Radość ogromna! Wróciliśmy do Neoi Epivates na nocleg, ale nie ma co się dziwić, że rozmowy trwały do białego rana.

Czwartek, 10 maja

Po śniadaniu i drobnych zakupach już we trójkę wyruszyliśmy na Chalkidiki, „palec” Kassandra. Zatrzymaliśmy się na spacer w Afitos – malownicze miasteczko, ciasne i strome uliczki, urocze sklepiki i tawerny z widokiem na morze. Za długo nie mogliśmy tam zostać z powodu burzy. Przejechaliśmy na zachodnią część Kassandry i zostaliśmy na noc w  Possidi (39.97472 023.37093). Bardzo długa zupełnie bezludna plaża, oświetlenie, kosze na śmieci. Idealne miejsce na spokojny wypoczynek.

Piątek, 11 maja

Kontynuujemy objazd półwyspu Kassandra, docieramy do południowych krańców  Kassandry – kościółka Ag. Nikolaos (39.932683, 23.734873). Jest to jedno z ładniejszych miejsc jakie widzieliśmy.

Jedziemy dalej zamykając pętlę. Zatrzymywaliśmy się w kilku uroczych miejscach, ale na nocleg decydujemy się pozostać w Afitos (40.100894, 23.439867), tym razem nisko, przy samej plaży z pięknym widokiem na miasto wiszące wysoko nad nami na klifie. Nocą miasto było pięknie oświetlone, niebo nad morzem też (bo znów burza z błyskawicami).

Sobota, 12 maja

Przejazd na drugi palec Chalkidiki Shitonia. Poruszaliśmy się drogami wzdłuż morza, co jakiś czas zjeżdżając na plaże z reguły puste ale niezbyt czyste. Próbowaliśmy też drogi widokowej do Neos Marmaras-Parthenonas wewnątrz półwyspu. Nie była ona jednak aż tak fantastyczna jak w opisie. Po krótkim spacerze po wiosce zatrzymaliśmy się na dłuższy postój w cieniu w gaju oliwnym. Półwysep Shitonia oferuje piękne widoki, piękne plaże ale jednak największe wrażenie zrobił na nas imponujący widok na górę Athos (z punktu 40.112577, 23.987482).

Tego dnia wieczór i nocleg spędziliśmy w Sarti (40.095201, 23.980113). Samochód ustawiliśmy blisko centrum na parkingu wzdłuż bulwaru. Wokół było sporo knajpek, w każdej wystawiony telewizor. Pech sprawił, że tego dnia był rozgrywany jakiś ważny mecz greckiej ligi. Ktoś wygrał albo przegrał, nieważne ale kibice głośno manifestowali radość jeszcze długo w nocy. Skończyło się tym, że musieliśmy przestawić kampera w inne spokojniejsze miejsce.

Niedziela, 13 maja

Ruszamy dalej. Oglądamy piękne plaże:  okolice Karidi (40.193411, 23.807800) urocza, piaseczek, kamyczki, wysepki, skałki. Bajka! Cieplutko, kilka osób pływa, więc Ela decyduje się wejść do wody. Wejść ciężko, ale po chwili podobno już jest przyjemnie. W każdym razie na brzegu już upał. Spacer na cypel wielce urokliwy.

Następny przystanek kilka kilometrów dalej: wielka plaża (40.245870, 23.723585) a na cyplu ruiny zamku, rozległe widoki. Pięknie!

Na nocleg dotarliśmy do Stratoni (40.511902, 23.827463). Znów wielka plaża i tym razem mamy towarzystwo. Oprócz nas stały tam jeszcze 3 kampery.

Poniedziałek,14 maja

Morze i plaże zwłaszcza na Shitonii były przecudne, ale Ela chce zobaczyć trochę „starożytnośći”. Jedziemy do miejscowości OLYMPIADA, w jej pobliżu znajdują się bowiem ruiny miasta Stagiry z grobem Arystotelesa. Bardzo nam się spodobała ta wycieczka.

Popołudnie spędziliśmy jeszcze nad morzem w zacienionej zatoczce przed miastem Stavros, a wieczór już w Salonikach w knajpce z wyszukanymi przysmakami.  Nocleg w Salonikach (40.597181, 22.969855) mieliśmy na bezpłatnym parkingu dla kamperów. Warunki bardzo przeciętne ale jedną noc można wytrzymać. Na miejscu śmietniki i woda. Jest tam wydzielone miejsce dla 8 kamperów, pewnie w lecie trudno o miejsca. Ale warto podjechać, w razie czego wydaje się, że w tej okolicy nietrudno znaleźć miejsca parkingowe choćby wzdłuż ulicy czy przy skwerku za parkiem.

Wtorek,15 maja

Rano spacer promenadą, uroczo zacienioną, w centrum już troszkę goręcej. Obejrzeliśmy nieliczne zabytki, poszwendaliśmy się po uliczkach. Szału nie było, widzieliśmy wiele ładniejszych miast.

Najbardziej podobały nam się kawiarnie, cukiernie, knajpki, na każdym kroku kusiły jakieś burki, ciasteczka, lody. Trochę posiedzieliśmy przy kawie, ale kilometrów też narobiliśmy. Wieczór był smutny, odwieźliśmy Elę na lotnisko i odleciała do Berlina. Jak te dni szybko minęły!  Z  lotniska woleliśmy nie wracać już na parking w Salonikach,  pojechaliśmy na nocleg do znanego nam już Neoi Epivates ( 40.503562, 22.901097).

Środa, 16 maja

Jeszcze raz chcieliśmy popatrzeć na morze, pojechaliśmy więc na południe od Salonik do Nea Mihaniona. Odwiedziliśmy kilka plaż, ale daleko im do tych na Shitonia. Wrażenie psuły sterty śmieci w mijanych wioskach i na plazach, jakiś zrujnowany kemping. Znaleźliśmy w końcu ładną i w miarę czystą plażę na chwilę relaksu. Około południa pożegnaliśmy morze i przejechaliśmy do Serres, miasteczka w górach przy bułgarskiej granicy. Bardzo przyjemne miasto, duży deptak, było gdzie pospacerować wieczorem. Nocleg w Serres (41.084267, 23.554209) na parkingu przy skwerku zupełnie przyzwoity.

Czwartek, 17 maja

Poranny spacer po mieście, nareszcie trochę chłodniej. Informacji turystycznej nie znaleźliśmy, map trekkingowych okolicznych gór też nie dostaliśmy. Widać, że region mało turystyczny, z angielskim wśród tubylców dużo gorzej niż nad morzem. Trochę na czuja pojechaliśmy za drogowskazem na Ski Centrum Lilia. Tam muszą być jakieś góry! Troszkę błądziliśmy, a góry choć niewysokie to były fantastyczne, wąwozy, skały, połoniny. Samo ski centrum akurat nieciekawe, ale warto dojechać chociaż do hotelu SPA. Dalej droga wchodzi do lasu i już niewiele widać. Drogi w dobrym stanie ale wąskie i strome podjazdy. I żółwie na drodze. Nigdy tyle ich nie widziałam.

Udało się w górach zrobić ładną pętelkę a na nocleg zjechaliśmy do miasteczka Sidirokastro (41.237866, 23.393271)). Miasto pięknie położone wśród skał, jak upał nieco zelżał wspięliśmy się na jedną z nich do ruin zamku. Ale nie było to takie proste. Żadnych oznaczeń tylko jakieś dzikie ścieżki. Mimo to wyprawa wielce udana, z pięknymi widokami.

 

Piątek, 18 maja

I tak minął nam trzeci tydzień majowego wyjazdu, pora zmierzać w kierunku domu. Z Sidirokastro pojechaliśmy drogą 65 do Macedonii. Przejście graniczne Doirani: miło i szybko. W macedońskim Dojran zatrzymaliśmy się nad jeziorem, ładna promenada, wspaniałe rozłożyste platany, o dziwo czysto.

Postanowiliśmy nie wjeżdżać na autostradę. Jak się okazało drogi we wschodniej Macedonii są całkiem przyzwoite. Jest czysto, zupełnie inaczej na zachodzie tego kraju. I nie ma meczetów.. Kolejny przystanek mieliśmy w Strumicy. Pospacerowaliśmy, zjedliśmy dobry obiad. Nie znaleźliśmy tam jednak nic godnego uwagi, miasto niemałe, ładne góry wokół ale brak map i jakiejkolwiek informacji skutecznie zniechęciło nas do pozostania tam dłużej.  Drogą przez Stip i Kocani dotarliśmy już wieczorem do Kratova. Zauroczyło nas to Kratovo otoczone wysokimi górami, z wąskimi ulicami, zawiłymi schodkami i ścieżkami. Ładnie się to ogląda, ale żyć tu niełatwo. Francuzi akurat potrafią z takich miasteczek zrobić perełki! Tutaj trochę to jest szare i zaniedbane, ale zostaliśmy na noc na parkingu, mieliśmy piękne miejsce z widokiem na most.

Sobota, 19 maja

Po śniadanku wyruszamy do Serbii. Granicę pokonaliśmy bez żadnych pytań, paszporty na czytnik i szerokiej drogi. Jechaliśmy autostradą, Belgrad tym razem ominęliśmy obwodnicą. Była ona odrobinę zakorkowana na początku przez jakieś 3 kilometry z powodu targu, który jak się okazuje odbywa się tam w każdą sobotę. Na dłużej postanowiliśmy zatrzymać się  w NOVI SAD. Bardzo był to sympatyczny przerywnik, pospacerowaliśmy po deptaku i nad Dunajem. Widać jeszcze filary zburzonych mostów zbombardowanych przez NATO, nowe jeszcze w budowie.  Twierdza wygląda imponująco, ale nie mieliśmy już czasu na jej zwiedzanie.

Do granicy serbsko-węgierskiej dotarliśmy o 19, za późno było na szukanie przejścia granicznego na bocznej drodze i w Horgos odstaliśmy godzinę w kolejce. Nocleg gdzieś na autostradzie już za Budapesztem.

Niedziela, 20 maja

Jak zwykle wyruszyliśmy raniutko i już o godzinie 9 byliśmy w Tokaju. Na degustację win było zdecydowanie za wcześnie, ale z langoszem można było zaszaleć :). Tego dnia odbywał się w Tokaju festiwal muzyczny, w wielu miejscach rozstawiły się różne zespoły. Nawet fajne to było, ale musimy jechać. Tak nam się po drodze na wspominki zebrało, że zamiast jechać prosto do domu odwiedziliśmy jeszcze Michalovce. Swego czasu bardzo nam się podobało to miasto, teraz jakieś takie puste i trochę smutne. Może dlatego, że powstała wielka galeria i już mało ludzi przychodzi na deptak w centrum?

I to koniec. Pozostała nam tylko żmudna droga do domu.

 

⇐ poprzedni wpis                                                           kolejny ⇒

⇐ strona główna

One thought on “2018. Bałkany po raz pierwszy.

  1. Barbara says:

    Pięknie opisana podróż. Szukając inspiracji na wakacyjny wyjazd z przyjemnością przeczytałam ten wpis. Dzięki za podzielenie się informacjami.
    Pozdrawiam serdecznie,
    Barbara

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *