2019. Włochy. Góry, jeziora, góry. Część I.

Tak w uproszczeniu można streścić nasz wyjazd. Ale jakie to były góry! I jakie jeziora! Chociaż z tymi ostatnimi to trochę gorzej. Widoki przednie niestety brzegi niedostępne, zabudowane. I tłumy turystów.  Znaleźliśmy jednak wśród jezior jedną perełkę, że aż chce się tam wracać.

Ogólne plany wyjazdu były takie: najpierw pokręcimy się w górach w okolicach Sondrio, potem odbierzemy córkę z lotniska koło Mediolanu, pojedziemy z nią na kilka dni do Parku Narodowego Doliny Antrona, odstawimy ją na lotnisko i sami w drodze powrotnej zwiedzimy jeszcze jakąś dolinę Parku Narodowego Orobie. Plan w zasadzie został wykonany. Wrogów mieliśmy dwóch: deszcze i upał.                                                               

 Piątek, 26 lipca 2019 roku.

Wyruszyliśmy o 15. Nie śpieszyło się nam, tam dokąd jechaliśmy prognozy pokazywały bardzo złą pogodę. Chmury, zimno i opady deszczu.

Przejazd przez Alpy bardzo widokową trasą jaką zaplanowaliśmy i w ogóle pobyt w górach powyżej linii chmur to nie najlepszy pomysł. Zwalniamy więc. Na 20.30 dotarliśmy do Katowic. Kamper został na obszernym parkingu przy Centrum Kongresowym. 

Poszliśmy na długi spacer. Nie odkrywaliśmy tym razem żadnych nowych miejsc, trasa od Muzeum Śląskiego poprzez rynek i deptak do naszego ulubionego Złotego Osła jest i tak wystarczająco atrakcyjna. Na ulicach i w ogródkach gwarno, radośnie. Wielkomiejski zgiełk w taki ciepły letni wieczór ma wiele uroku.

Sobota, 27 lipca 2019 roku.

Wczesnym rankiem po kawusi z widokiem na Spodek niespiesznie wyruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejnym przystankiem na naszej trasie było jedno z najładniejszych czeskich miasteczek – Kromieryż. Zaparkowaliśmy z początku przy hipermarkecie Albert, jakiś kilometr od rynku. W Informacji Turystycznej zaopatrzyliśmy się w mapki i poszwendaliśmy się po urokliwych, pustawych w sobotni poranek uliczkach.

Niezbyt często odwiedzamy muzea, tym razem postanowiliśmy jednak zrobić wyjątek i zwiedzić wnętrza Pałacu Arcybiskupiego. Spośród kilku opcji wybraliśmy trasę „Via Unesco” (Pomieszczenia reprezentacyjne + Wieża pałacowa + Ogród Kwiatowy). https://www.zamek-kromeriz.cz/pl/pl/pl

Pomieszczenia Pałacowe można zwiedzać tylko z przewodnikiem o określonych godzinach. Mieliśmy jeszcze trochę czasu zdążyliśmy więc wejść na wieżę i popatrzeć z góry na miasto i okolicę. Uwagę zwraca zadziwiający zegar na wieży ratusza. Posiada on dwie oddzielne tarcze. Na jednej wskazywane są godziny, na drugiej minuty.

Nie spodobało nam się zwiedzanie Pałacu. Pomieszczenia są ładne, ale organizacja trudna do przyjęcia. Wyglądało to mniej więcej tak: przewodnik otwiera drzwi komnaty, wchodzi jakieś 40-50 osób, zamyka. Wszyscy stoją w niemożliwej duchocie w zwartej grupie wzdłuż taśmy odgradzającej eksponaty, przewodnik objaśnia wszystko po czesku. Następnie przewodnik otwiera drzwi kolejnej komnaty, przechodzimy, zamyka na klucz poprzednią itd. Więcej swobody było tylko w imponującej Sali Sejmowej oraz bibliotece.

Przewodnik był bardzo sympatyczny, opowiadał, sądząc po reakcji osób znających czeski, ciekawie i z humorem. My niestety niewiele rozumieliśmy. Dopiero pod koniec zwiedzania zorientowaliśmy się, że można poprosić przewodnika o opisy w różnych wersjach językowych.

Drugi raz raczej nie zdecydowalibyśmy się na takie zwiedzanie. Jedyną pociechą było to, że wielka ulewa, która wisiała w powietrzu od kilku godzin przeszła właśnie wtedy, gdy byliśmy w środku.

W ramach następnego etapu zwiedzania przeszliśmy do Ogrodu Kwiatowego. Znajduje się on około kilometra od pałacu, prowadzą tam tablice i znaczki w chodniku. Kvetna Zahrada zachwyciła nas i zauroczyła. Wielobarwne rabaty kwiatowe, zielone labirynty, fontanny, żywopłot z małych jabłoni, niezwykłe lustra na wzgórzu. Spacerowaliśmy wśród tych wspaniałości, potem podziwialiśmy je z góry z galerii.

Kolejna fala deszczu przegoniła nas do pawilonu z roślinami tropikalnymi. W kawiarence ukrytej wśród palm i pnączy opróżniliśmy karafkę wina, co zdecydowanie dodało nam energii do dalszych spacerów.

Letnia burza minęła, wróciliśmy jeszcze do parku przy Pałacu Arcybiskupim. Zachwycił nas on nie mniej niż Kvetna Zahrada.

Jest rzeczka, strumyk, duży staw i obszerna woliera z fajnymi zwierzętami. Są króliki, rogaty daniel, dziwne kury, perliczki, kaczki przeróżne. Ogrodzenie jest dość umowne, bardziej dla ludzi niż zwierząt, cała ta menażeria bez trudu znajduje tam dla siebie przejścia.

Park rewelacja!!! I w ogóle cały Kromieryż zdecydowanie polecamy! Sami z pewnością przyjedziemy tu jeszcze nie raz. W przewodniku napisano Kromieryż – „Miasto urzekającego piękna, Perła Moraw”.  W pełni zgadzamy się z tym opisem.

Kampera przeparkowaliśmy na noc na dużo lepszy, bezpłatny sobotnim popołudniem parking w pobliżu Urzędu Miasta.

Niedziela, 28 lipca 2019 roku.

Zerwaliśmy się o czwartej rano bo planowaliśmy zwiedzić tego dnia kolejne czeskie miasto MIKULOV  przy samej granicy czesko – austriackiej. Tyle razy wcześniej tędy przejeżdżaliśmy nie zatrzymując się. Nie popełniajcie tego błędu!

W Mikulowie jest imponujący zamek i piękny ogród, z którego roztaczają się obłędne widoki na okoliczne wzgórza. Samo miasteczko też jest urokliwe. Rozpoczęliśmy zwiedzanie o szóstej rano. Zwiedzanie miasta o tej porze ma niepowtarzalny urok, niedowiarkom radzimy spróbować samemu.

Czechy traktowaliśmy ostatnimi czasy tylko jako kraj tranzytowy, głównie zimą dla wyjazdów narciarskich. Zwiedzaliśmy je kiedyś bardzo dawno temu ale jakoś tak samo upadło, gdy otwarto granice pognaliśmy na zachód. Teraz okazuje się, że zdecydowanie za mało znamy Czechy, szkoda. Obiecujemy poprawę.

Ledwie przekroczyliśmy granicę austriacką zgodnie z prognozami zaczęło padać. I tak całą drogę. Bez sensu wjeżdżać w góry w taka pogodę, postanowiliśmy więc przed wjazdem do Szwajcarii poszukać bezpiecznej przystani w Imst. Niedaleko od autostrady.

Znaleźliśmy piękny parking przy RATHAUS. Postój bezpłatny w weekendy. Na miejscu jest czynna całą dobę porządna toaleta. Mimo lejącego cały czas deszczu zdecydowaliśmy się na mały spacer ulicami miasta. Na głównym deptaku elementem dekoracyjnym były zawieszone nad ulicą kolorowe parasole. Fajnie to wygląda, ale czy to oznacza, że w Imst ciągle pada?

Poniedziałek, 29 lipca 2019 roku.

Rano pogoda zdecydowanie się poprawiła.

Świetnie, bo tego dnia czekał nas przecież przepiękny przejazd przez Alpy. Wyjechaliśmy przed ósmą rano w kierunku Sankt Moritz.

Do Maloja Pass droga na odcinku prawie 100 km wznosi się bardzo łagodnie do wysokości 1812 m n.p.m. Dostępna jest dla wszystkich, nawet najsłabszych kamperów. Sama przełęcz Maloja zaskakuje, nagle trzeba zjeżdżać w dół, w kierunku Włoch wieloma zakosami. Tu przydadzą się hamulce, ale te są dobre chyba w każdym kamperze, prawda?

Zdecydowanie polecam taki właśnie wariant przejazdu przez Alpy zamiast autostradami przez przełęcz Brener. W Szwajcarii droga jest bezpłatna, ruch minimalny. Przejazd na odcinku Innsbruck – Mediolan jest tędy tylko odrobinę wolniejszy. I bezpłatny. A widoki zapierają dech w piersiach. Dlatego warto wybrać słoneczny dzień i jechać wolniej delektując się.

W dniu naszego przejazdu pogoda w końcu zrobiła się przepiękna i na szczęście nie ominęły nas żadne widoki. Celem naszym było miasteczko Sondrio we Włoszech dlatego tuż przed Sankt Moritz skręciliśmy w kierunku przełęczy Bernina (2330 m. n.p.m.).
Na parkingu przed szczytem przełęczy zatrzymaliśmy się na dłużej. Mieliśmy okazję zobaczyć jak po serpentynach wspina się pociąg relacji St. Moritz – Tirano.

Przejazd taką kolejką stanowi nie lada atrakcję, ale koszt w obie strony drugą klasą to aż 64 euro/osoba. Czy warto? Naszym zdaniem tak. Można zrobić sobie postój w Szwajcarii, wykupić bilet powrotny do Tirano. W Tirano na zwiedzanie wystarczą 2 – 3 godziny. Pizza, lody i można wracać. Piękna, całodniowa wycieczka.

Przełęcz Bernina nie jest prosta do pokonania przez kampery. Sam podjazd od strony Sankt Moritz nie sprawi problemu – to tylko 500 m w górę. Za to zjazd w kierunku Tirano jest już dużo gorszy, 1900 m różnicy poziomów to nie przelewki.

Do TIRANO dotarliśmy około godziny 13. Jest tam płatny Area camper. Nie chcieliśmy zostawać na dłużej, zrobiliśmy tylko serwis. Kampera zostawiliśmy potem na bezpłatnym parkingu bliżej centrum i poszliśmy zwiedzać miasto.

Lekko nie było, ponad 30 stopni. A jeszcze kilka godzin temu, na przełęczy nie było więcej niż 10. Na szczęście w starej części miasta ciasne uliczki i grube mury dawały dużo cienia i wbrew obawom chodziło się bardzo przyjemnie.

Na nocleg zajechaliśmy zgodnie z planem do nieodległego już SONDRIO. Przy klubie tenisowym jest bezpłatny Area camper (max. 48 godzin) z pełnym serwisem, w pobliżu supermarket i pizzeria. Pizzeria ta w lecie jest nieczynna bo są wakacje – takie są Włochy!

Z parkingu do centrum trzeba przejść około kilometra wzdłuż dość ruchliwej ulicy. Nie problem w odległości, dla nas większym utrapieniem był upał. Ochłodziło się dopiero po 21. Pokrzepieni pizzą i lodami szwendaliśmy się po urokliwej starówce do późnej nocy.

Wtorek, 30 lipca 2019 roku.

Nadeszła wreszcie pora wyjazdu w góry. Celem naszym była olbrzymia górska dolina Valmalenco na północ od Sondrio. Najpierw wjechaliśmy w jej prawą odnogę do CAMPO MORO.

Z Sondrio do Lanzady droga była normalnie kręta, trochę zawijasów ale dość szeroka. Od Lanzady było już zupełnie inaczej. Droga wąska, zakręty ciasne. Auta osobowe jechały bez problemów, ale nasz kamper nie jest jednak taki sprytny.

Większość zawijasów Jurek pokonywał na jedynce, część z nich trzeba było robić na dwa razy. Nie była to szybka droga, ale trzeba przyznać, jedna z najładniejszych jakie pokonywaliśmy. A parę dróg mamy już za sobą. Kilkanaście tuneli wykutych w skale, widoki, emocje. Polecamy przejazd tą trasą ale autem osobowym. Kamperem raczej nie, chyba że ktoś jest takim wariatem jak my.

Byliśmy w Campo Moro kilka dni i widzieliśmy tam tylko jednego kampera, krótszego od naszego. Ciekawe czy on też brał zakręty na dwa razy ?

Na górze – już powyżej 2000 m n.p.m. – są dwa parkingi, pierwszy asfaltowy przy Rifugio Poschiavino i drugi 2-3 km dalej, zlokalizowany powyżej linii lasu, szutrowy. Górny parking jest bardzo obszerny, z pięknym widokiem na zaporę, na okoliczne góry i lodowce. I tam się właśnie zatrzymaliśmy.

 Od razu wyruszyliśmy na wycieczkę GIRO DI LAGO czyli wokół jeziora. Najpierw poszliśmy w lewo przez zaporę do Rifugio Roberto Bignani (2401m n.p.m.). Łatwe podejście, niezbyt strome, ponad godzinę. Trochę tam poleżeliśmy i pogapiliśmy się na lodowiec, z którego co jakiś czas obrywały się olbrzymie fragmenty spadając w przepaść. Huk było słychać w całej dolinie.

Dalsza część trasy wokół jeziora była już bardziej wymagająca, ale i nadzwyczaj urokliwa. Najpierw strome zejście do solidnych mostków pozwalających przekroczyć strumienie spływające z impetem z lodowców. Potem znów podejście do Alpe Gembre (2213). I kolejne zejście w dół, przejście pod wiszącą nad wodą skałą i znów ostro w górę.

Z kolejnego płaskowyżu można było zejść skrótem, my wybraliśmy drogę szutrową, nieco dłuższą, ale łagodniejszą.

Wieczorem górny parking zupełnie opustoszał przejechaliśmy więc na nocleg na parking dolny przy Rif.  Poschiavino. Zostało tam na noc kilka samochodów. Na tym parkingu jest oświetlenie, woda i kontener na śmieci. I co ważne: w lesie, kilka kilometrów dalej od lodowca jest w nocy cieplej o te kilka stopni.

Po zachodzie słońca zwiedziliśmy jeszcze zaporę dolnego jeziora.

Środa, 31 lipca 2019 roku.

Na śniadanko znów pojechaliśmy na górny, szutrowy parking. Tam są naprawdę piękne widoki. Tego dnia napędziło jednak chmur i rozpadało się na dobre. Rozpogodziło się dopiero po szesnastej, więc aby się rozruszać weszliśmy chociaż na tamę i kawałek w stronę Alpe Gembre.

Zadziwiająca jest ta tama. Aż trudno opisać ale w poprzek niej od podstawy do szczytu prowadzi jakby przyklejona do niej droga do kilku domostw usytuowanych powyżej zapory. Drogę tę mogą pokonać niewielkie samochody i kilka razy to obserwowaliśmy. Może zdjęcia oddadzą to lepiej.

Na nocleg wróciliśmy znowu na cieplejszy parking.

Czwartek, 1 sierpnia 2019 roku.

Rano wjechaliśmy ponownie na górny parking i po śniadanku z cudnymi widokami wyruszyliśmy na szlak opisany jako Alta Via della Valmalenco. Najpierw poszliśmy na zaporę, potem drogą  na Alpe Poschiavina, stamtąd z kolei skierowaliśmy się na Passo di Campagneda (2632). Droga dość łatwa, stromizny niewielkie.

A na Passo Canciano jakoś tak radośnie i wiosennie się zrobiło za sprawą połaci żółtego kwiecia i malutkich jeziorek lśniących w słońcu. Przecudnie.

Nie zmęczyło nas niewielkie już podejście na Passo di Campagneda, najwyższy punkt dzisiejszej wycieczki. Obfotografowaliśmy dziwną konstrukcję, która intrygowała nas z daleka, popatrzyliśmy na bliski już lodowiec.

Za to zejście na druga stronę przełęczy było strome i dość uciążliwe. W Rifugio Runcash wypiliśmy kawę i pomaszerowaliśmy dalej, góra – dół, góra –  dół aż do Campo Moro.

Dobrze zrobiliśmy wybierając „prawoskrętny” kierunek szlaku. Podejście od strony Campo Moro byłoby bardzo żmudne i męczące. Ale taki piękny szlak i tak warto przejść bez względu na kierunek!

Piątek, 2 sierpnia 2019 roku.

Wyjechaliśmy z Campo Moro w dół doliny już o 6.30 by uniknąć tłoku na drodze. Byliśmy tam na tych zawijasach, które trzeba było brać na dwa razy niezłą zawalidrogą.

Zjazd był jednak łatwiejszy niż się spodziewałam. Spotkaliśmy tylko jedno auto jadące pod górę, więc spokojnie i bez pośpiechu jeszcze raz podziwialiśmy piękną górską drogę.

W Lanzadzie zrobiliśmy serwis kampera, kupiliśmy świeże panini i wjechaliśmy do drugiej odnogi doliny Valmalenco. Najpierw do miejscowości S. Giuseppe, a nawet nieco dalej czy raczej wyżej do Rif. Barchi. Parking był ze dwa zawijasy przed schroniskiem, płatny 6 euro/dzień. Wysokość około 1500 m n.p.m.

Przebraliśmy się szybko w górskie stroje i od razu ruszyliśmy w kierunku LAGO PALU. Strome podejście – prawie 500 metrów różnicy poziomów – zajęło nam ponad godzinę. Na górze zrobiliśmy pętlę wokół jeziora, ale nie zdążyliśmy nawet usiąść bo zaczęło padać. Pięknie tam było, dla takiego widoku, to i nie żal zmoknąć.

Całą powrotną drogę do kampera padało, mieliśmy więc niepowtarzalną okazję przetestować nasze peleryny przeciwdeszczowe. Zwłaszcza tę kupioną dla Jurka kilka dni wcześniej w Lidlu w Sondrio. I okazało się, że jest to „dobra jakość za rozsądną cenę”.

Przestało padać koło 17, nie bardzo było co robić, za późno i za mokro było już na wycieczki więc zwinęliśmy się i pojechaliśmy dalej w głąb doliny do CHIAREGGIO (1612mnpm).

Mijaliśmy kolejne płatne parkingi podobne do tego w S. Giuseppe ale twardo jechaliśmy dalej, aż do końca asfaltu. Potem jeszcze kawałek drogą szutrową i tam właśnie nad rzeką znalazło się bezpłatne miejsce dla kamperów. Stało ich tam już kilka. Same włoskie rejestracje.

Piękne góry dookoła, szumiąca rzeka, bajkowe miejsce! Tylko w nocy zimno. Lodowce niedaleko.

Sobota, 3 sierpnia 2019 roku. 

Nie ma nic lepszego niż poranna kawa z widokiem na lodowce!!! Zaraz idziemy zobaczyć je z bliska.

Wybraliśmy szlak do Rif. Gerli-Porro (1961m n.p.m.). Do schroniska było ponad godzinę marszu wygodną ścieżką. Ruch był tego dnia dużo większy niż dotychczas widzieliśmy na innych szlakach. Dużo dzieci i młodzieży. Powyżej schroniska całe to towarzystwo po prostu rozłożyło koce i urządziło sobie biwak.

Biwak w bajkowej scenerii wysokich gór i niezbyt odległego lodowca. Brawo! Tak powinien wyglądać weekendowy, rodzinny wypoczynek na łonie natury.

My też poleżeliśmy chwilę, ale lodowiec kusił. Sporo chodzimy po górach, ale rzadko mamy okazję bezpiecznie podejść blisko lodowca. A tu wytyczony został nawet specjalny szlak Sentiero Glaciologico Vittorio Sella al. Ventina. W sam raz dla takich amatorów jak my. Z daleka wyglądało to dość niewinnie, ale w miarę zbliżania się do lodowca imponująco „rosły” boczne moreny, trzeba było pokonać rumowisko moreny czołowej, niesamowite wrażenia. Tu tłoku już nie było.

Po półtorej godzinie podejścia znaleźliśmy się bardzo, bardzo blisko czoła lodowca. Wiadomo, lodowiec jest bardzo niebezpieczny a my nie mieliśmy żadnych zabezpieczeń. Mimo to udało się nam wejść na lód i podejść na tyle blisko lodowej, niebieskiej pieczary, by zajrzeć do środka.

Kryształy tego wiekowego lodu przezroczyste były jak szkło i tak twarde, że trudno zarysować widiową końcówka kijka! Czyż to nie piękne?

Po chwili radosny nastrój prysł, okazało się że zgubiliśmy aparat fotograficzny! Tyle fajnych zdjęć przepadło! Pstryknęliśmy parę tylko zdjęć telefonem i zasmuceni zaczęliśmy powoli schodzić pilnie wypatrując malutkiego czarnego pudełeczka.

Wśród rumowiska skał moreny czołowej nawet szlaku nie mogliśmy odnaleźć, a co tam dopiero takiego drobiazgu. Mijało nas dwóch panów schodzących z lodowca, powiedzieliśmy im o swojej stracie. Obiecali, że jeśli znajdą zostawią w schronisku. Po chwili spotkaliśmy jeszcze dwie młode dziewczyny, poprosiliśmy o to samo. Sytuacja wydawała się beznadziejna.

Cuda się jednak zdarzają i to był właśnie jeden z nich. Dziewczyny, które schodziły znacznie szybciej od nas, bo my cały czas uważnie się rozglądaliśmy znalazły naszą zgubę u podstawy moreny. Krzyczały z dołu wymachując rękami, zadowolone, że mogły nam pomóc.

My byliśmy jeszcze bardziej zadowoleni. Co za ulga i radość! Grazie mille signore!

Niedziela, 4 sierpnia 2019 roku.

Kolejny słoneczny dzień. Próbujemy odnaleźć szlak na Passo del Muretto. Pierwsza strzałka kierunkowa przy kościele była dobrze widoczna, dalej jednak nie znaleźliśmy już żadnych znaków. Poszliśmy do końca asfaltu i szutrową drogą aż do rozwidlenia. Tam wybraliśmy „na czuja” szlak w kierunku Rif. Grande –Camerini, ostro pod górę w las. Po przejściu mostkiem przez wartki strumień skręciliśmy w prawo na Alpe dell’Oro. Trasa wiodła rzadko używanym trawersem wzdłuż rzeki, ciężko się szło przez gęste trawy i zarośla. Za to jagód w bród.

Dotarliśmy wreszcie do jakichś zabudowań i drogowskazu. Długo jednak nie mogliśmy się zorientować w oznaczeniach. Co innego na mapie, co innego na tabliczkach.

Dopiero jak doszliśmy do głównego szlaku na Passo del Muretto z grubsza zaczęło się nam to wszystko układać. Na samo Passo nie było już czasu, więc podeszliśmy tylko kawałek w górę, tyle tylko, by wyjść powyżej linii drzew.

Odpoczęliśmy potem solidnie w ładnym miejscu z pięknymi widokami na trzy lodowce.

W drodze powrotnej zeszliśmy do schroniska Alpe dell’ Oro. Okazało się, że miejsce przy schronisku jest niesamowite, rozpostarły się przed nami widoki jeszcze bardziej rozległe i niezwykłe.

Schronisko też jest urocze, jak u babci na wsi, prowadziła je zresztą starsza pani. Kawa w tej scenerii smakowała wyśmienicie.  Żal, że nie mówię po włosku, chętnie bym z babcią porozmawiała. Długo nie mogliśmy opuścić tego pięknego miejsca.

Zejście było strome, ale wygodne szutrowo-asfaltową drogą. W Chiareggio wylądowaliśmy przy Gembro Hotel. I wtedy wreszcie zobaczyliśmy drogowskaz, którego szukaliśmy rano. Ustawiony tak, że był kompletnie niewidoczny z głównej drogi. Trudno. Zrobiliśmy trasę nieco inna niż planowana ale i tak wycieczka była bardzo udana.

Wieczorem opuściliśmy przepiękną dolinę Valmalenco i zjechaliśmy na dół do Sondrio. Trzeba było zrobić serwis kampera przed ruszeniem dalej. A i perspektywa pysznej pizzy  z kieliszkiem dobrego wina na kolację też zrobiła swoje.

Podsumowując nasz kilkudniowy pobyt w tej wielkiej alpejskiej dolinie trzeba powiedzieć, że jest ona bardzo atrakcyjna turystycznie. Walory jej nie są chyba szeroko znane, gdyż mimo weekendu i to w samym szczycie sezonu na szlakach było bardzo kameralnie. Turyści to byli praktycznie sami Włosi.

Poniedziałek, 5 sierpnia 2019 roku.

Noc w Sondrio na znanym już nam Area Camper minęła bardzo spokojnie. Tylko różnice temperatur są męczące. W górze 5-7 stopni, tutaj w nocy powyżej 20. A od rana temperatura jeszcze nieubłaganie rośnie.

Pozostaje tylko ucieczka w góry. Ale gdzie? Do przylotu córki pozostały nam dwa dni. Wybór padł na dostępną od strony Sondrio dolinę Alp Orobie, konkretnie chcieliśmy się zatrzymać przy tamie nad Lago Belvisio. Los zarządził jednak inaczej.

Przegapiliśmy zjazd do jeziora i nie mając możliwości zawrócenia dojechaliśmy aż do miejscowości APRICA. Skoro już tak się stało postanowiliśmy w tej Afryce pozostać. Tu też nas przecież nie było. Znaleźliśmy sympatyczny, płatny 6 euro/doba parking dla kamperów przy pizzerii.

Jest wszystko co trzeba i blisko centrum. Chociaż trudno powiedzieć gdzie tu centrum, bo ruch wszędzie jak w Zakopanem. I znowu sami Włosi. Aprica to typowo narciarskie miasteczko, ale latem turystów też jak widać niemało. Ale co ciekawe tłok był tylko na dole, w mieście. W górze na szlakach mimo że czynne były dwa wyciągi panował wyjątkowy spokój.

Zaraz znaleźliśmy informację turystyczną, pobraliśmy mapki i zaplanowaliśmy wycieczkę na dzień kolejny.

Wtorek, 6 sierpnia 2019 roku.

Szarpnęliśmy się na bilety na kolejkę -11 euro na osobę w obie strony. Można wjechać jednym krzesłem i zjechać drugim i tak właśnie uczyniliśmy. Dzięki temu zrobiliśmy bardzo ładny szlak na niemałej wysokości, a oszczędziliśmy skrzypiące już od nadmiernego zużycia  kolana.

Najpierw poszliśmy do Lago Palabione, które okazało się mocno przereklamowane. Całe ogrodzone siatką. Pierwszy raz coś takiego widzieliśmy w górach. Wielką atrakcją były za to rozległe widoki na góry po północnej stronie Aprici. Wiadomo, góry najlepiej widać z góry!

Przy górnej stacji kolejki na wielkiej polanie rozstawionych było mnóstwo leżaków. Miło było wyciągnąć się choć na chwilę.

Do kampera dotarliśmy przed godziną 16 i nie tracąc czasu wyruszyliśmy w drogę. I znów zatrzymaliśmy się na noc w Sondrio i znów zjedliśmy przepyszną pizzę. Trzeci pobyt tutaj i czwarta już pizza. Do dziś mam wyrzuty sumienia.

Środa, 7 sierpnia 2019 roku.

Nieśpiesznie, bo dopiero blisko południa wyjechaliśmy z Sondrio w kierunku Mediolanu. Ela miała przylecieć z Dublina na lotnisko Malpensa dopiero około 23. Chmury gęstniały, w końcu lunął deszcz tak wielki, że chwilami nie można było jechać.

Odcinek drogi SS36 wzdłuż jeziora Como, który teraz pokonywaliśmy  jest chyba najbardziej „zatunelowaną” drogą jaka istnieje. Powinna być bardzo widokowa, przynajmniej w rzadkich przerwach między tunelami, jednak w strugach deszczu nic nie widzieliśmy.

Od razu nasunęły się wspomnienia sprzed kilkunastu lat z Bellagio nad jeziorem Como oddalonego teraz w linii prostej może o 10 km. Namiot rozstawiliśmy na kempingu i nie tracąc czasu na wypakowywanie gratów i pompowanie materaca wyjechaliśmy zwiedzać miasto.

Gdy zaczął padać deszcz zawróciliśmy. Już na kempingu zaczął padać tak intensywnie – wręcz tropikalna czy monsunowa ulewa – że nie było szans, tym bardziej z gratami, przenieść się do odległego tylko o kilka metrów namiotu. „Taki deszcz nie może długo padać” – te słowa Jurka pamiętamy do tej pory. Bo ile w końcu może być wody w tej chmurze? Lało bez najmniejszej przerwy z wielką intensywnością do godziny 2 w nocy.

Późnym popołudniem dopiero, bardzo zmęczeni dużym ruchem samochodowym na drogach w pobliżu Mediolanu dotarliśmy na upatrzony wcześniej parking w miejscowości Vizzola Ticino, kilka kilometrów od lotniska. Tam czekaliśmy na sygnał od Eli, że już wylądowała. Parking bardzo rozległy, szutrowy, zacieniony. 

Za chwilę przeżyliśmy tam prawdziwe oberwanie chmury. Wody było tyle, że wszystko, parking i droga zamieniło się w wartką rzekę głębokości do połowy koła. Mieliśmy wrażenie, że nurt porwie za chwilę naszego kampera!

Deszcz padał w najlepsze także wtedy, gdy zadzwoniła Ela. Na lotnisko dojechaliśmy w ciągu dziesięciu minut. Noc, ciemno, wycieraczki nie nadążają zbierać wodę, mnóstwo samochodów, nic nie widać. Horror.

Jakoś ją jednak znaleźliśmy. Na nocleg wróciliśmy na parking, z którego przed chwilą wyjechaliśmy.

I w ten właśnie sposób rozpoczął się następny rozdział naszej wakacyjnej wyprawy.

⇐poprzednia strona                                         kolejna⇒

⇐strona główna

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *